1946 - 1954
Wstęp
 
W swej
długiej i barwnej historii, Stawowie przez osiem lat (1946-1954)
pełniło rolę domu rodzinnego dla grupy dzieci, które w wyniku
działań wojennych straciły kontakt z najbliższymi, bądź zostały
przez nich osierocone. To tu, często po raz pierwszy od kilku
lat, miały wreszcie własne łóżko, ciepły posiłek, możliwość
nauki i najważniejsze – poczucie bezpieczeństwa, a także
życzliwość i opiekę ze strony wychowawców i personelu
pomocniczego. O tym, że po strasznych przeżyciach wojennych była
to dla nich autentyczna przystań świadczy fakt, że w wielu
przypadkach przyjaźnie zawarte w tamtym czasie trwają do dziś, a
po ponad 60 latach ówcześni wychowankowie wspominają czas pobytu
w domu dziecka z rozrzewnieniem i nostalgią.

Część
wychowawców i personelu mieszkała razem z
wychowankami na terenie
pałacu;
niektórzy ze swoimi rodzinami i własnymi dziećmi. Na terenie
placówki mieszkał też pierwszy jej kierownik
Adam Macieja
z żoną i córką
Mirą,
wychowawczynie – Zofia Konopacka i
Helena Wasilewska z dziećmi,
higienistka oraz intendentka
Albina Krukowska z synem i córką.
Postanowiłyśmy dotrzeć
do dawnych wychowanków, by ich słowami opowiedzieć historię
Państwowego Domu Dziecka nr 5 przy ul. Stalina 618 w Sopocie -
historię, którą warto ocalić od zapomnienia nie tylko dlatego, że
opisuje dramatyczne ludzkie losy czasu wojny, ale także dla oddania
hołdu ludziom, którzy ciężko dotkniętym
przez los dzieciom stworzyli
namiastkę domu rodzinnego.
Udało nam się odnaleźć dr
Ewę Urban-Borucką,
wnuczkę Adama Maciei –
niezapomnianego kierownika PDD nr 5,
Barbarę Wójcik - wdowę po
Zygmuncie Wójciku,
jednym z wychowawców;
rozmawiałyśmy
z rodzeństwem Barbarą Wasilewską i
Jerzym Krukowskim - dziećmi intendentki Albiny Krukowskiej (pani Barbara jest synową jednej
z wychowawczyń pani Heleny Wasilewskiej) oraz z
Eugeniuszem Krzysztofem
Kujawskim,
obecnie znanym aktorem filmowym i teatralnym, synem zatrudnionej
w Domu Dziecka krawcowej
Marty Bałłachowej,
a także Henryka i
Stanisława, synów
Katarzyny i
Piotra Zublów
oraz Ryszarda,
syna
Marii i Władysława Podgórskich. Dotarłyśmy także
do wychowanków PDD nr 5:
Czesława
Mikuska,
Jerzego
Kwietniewskiego,
Lucjana Śmiecha,
Władysława
Ćwioro,
Edwarda Lisa,
Marii
Wiszniewskiej-Radionow,
Macieja
Lecha
Kalisza
oraz
Tadeusza Bobera.
 
Niektórzy - przed skierowaniem ich do
innej placówki - spędzili na
Stawowiu jedynie krótki czas (L.
Śmiech, M. Wiszniewska), inni mieszkali tam znacznie dłużej (przykładem jest pan Edward Lis, który w PDD nr 5 mieszkał od
początku istnienia
domu aż do jego likwidacji w
1948 roku;
został wówczas przeniesiony do Domu Dziecka przy ul. Topolowej
we Wrzeszczu). Wychowankami Domu były dzieci
polskie przybyłe z
Syberii i Uzbekistanu (np. Maria Wiszniewska, Czesław Mikusek
oraz bracia Władysław i
Feliks Ćwioro, dzieci z powstańczej
Warszawy i dzieci
z Kaszub (m.in.
kuzynowie:
Rajmund i Tadeusz Bolduanowie
oraz Kazik
Lass);
najczęściej
sieroty
i półsieroty, w tym także
dzieci
pozostawione przez
matki, jak np. 6-letni Witold Wojciech
Wojciechowski zwany
Witusiem,
którego
mama
wyjechała i po którego po
jakimś czasie
wróciła – pan
Krukowski zapamiętał widok uszczęśliwionego Witusia,
przytulającego się do mamy.
     
   

 
PDD nr 5 w Sopocie przy ul. Stalina 618 istniał od września 1946
r. do roku
1948; potem – aż do
października 1954 było
tu
Państwowe Pogotowie
Opiekuńcze Rozdzielczy Dom Dziecka.
W roku 1950 kierowniczką
PPO była
Anna Biesiekierska,
która
mieszkała na terenie placówki wraz z córką i
dwoma synami.
Jej córka Maria przez ponad pięć miesięcy pracowała na Stawowiu
jako wychowawczyni. Ponadto
zatrudnieni byli
następujący wychowawcy:
Helena Wasilewska,
Regina Walicka (później Chamienia),
Ignacja Dragan, Jerzy Staszkiewicz,
Zofia Konopacka, Henryka Piotrowska
(później Skuratowicz), Longina Janikowska i
Zdzisława Narloch, Wanda Olejniczak oraz Stanisław Danielczyk, który pracował od
wiosny 1948 roku do końca roku 1949. Intendentką nadal była
Albina Krukowska,
higienistką Józefa Kobierzycka
(zastąpiła panią Bucową), Władysław Podgórski był
konserwatorem, a jego żona Maria główną kucharką. Piotr Zubel pełnił
funkcję ogrodnika a jego żona Katarzyna była kucharką; ponadto
zatrudnione były jeszcze dwie osoby: Genowefa Żuk i
Franciszka Jakimiec.
Pasją
wychowawcy Jerzego Staszkiewicza była
fotografia; w latach późniejszych został
fotoreporterem Głosu
Wybrzeża.
Jego dziełem jest zdjęcie
wychowanków grających w piłkę w
parku
przed
pałacem,
które
wykonał
będąc
już pracownikiem prasy;
na rewersie fotografii jest jego
służbowa
pieczątka z nazwiskiem
i nazwą dziennika.
W 1954 roku PPO zostało przeniesione do Wrzeszcza na
ul. Jaśkowa Dolina 23C, a w pałacu - po wykonaniu niezbędnego
remontu - rozpoczął działalność
Miejski Szpital Specjalistyczny Położniczo - Ginekologiczny im. Dr Heleny Wolf.
Wszystkim naszym rozmówcom gorąco dziękujemy za poświęcony czas i
udostępnienie
posiadanych pamiątek. Dzięki ich godnej podziwu
pamięci udało się na zbiorowej
fotografii z 1946 roku (otworzy się w nowym
oknie)
zidentyfikować - całkowicie lub
częściowo - 59 z 74 sfotografowanych osób (wychowanków i personelu
PDD nr 5). Liczymy na to, że może odezwą się inni wychowankowie lub
ich rodziny, uzupełniając brakujące dane.
Dorota
Starościak i Anna Badowska
_____________________________________________________________________________________________________________
Państwowy
Dom Dziecka Nr 5 1946 - 1948
Państwowe Pogotowie Opiekuńcze - Rozdzielczy Dom Dziecka 1948 - 1954
Sopot, ul. Stalina 618
 |
Pałac na Stawowiu tuż po
wojnie |
Po
wojnie, w której wiele dzieci straciło rodziców, zaistniała pilna
konieczność zapewnienia sierotom należytej opieki. Już 23 marca 1945
roku (w dniu wyzwolenia Sopotu) Ministerstwo Oświaty zwróciło się do
wszystkich Kuratoriów z prośbą o dokonanie spisu wszystkich
osieroconych dzieci. Kuratorium Okręgu Szkolnego Gdańskiego w
Sopocie (Okólnik nr 7 w sprawie rejestracji sierot) 9 maja 1945 roku
zleciło tę akcję Inspektoratom Szkolnym: „Zechcą Inspektoraty
Szkolne do dnia 25.VI.1945r. przeprowadzić z pomocą kierowników
szkół i nauczycieli rejestrację wszystkich dzieci – sierot,
pozostających bez środków utrzymania na terenie województwa”.
Palącym problemem było także poszukiwanie i dotarcie do dzieci
polskich, umieszczonych u rodzin niemieckich w celu zgermanizowania.
Ówczesne władze poprosiły o pomoc w tej sprawie Kurię Biskupią w
Pelplinie. Już w lipcu 1945 roku narodził się pomysł
utworzenia w Gdańsku Brzeźnie „Miasta Dziecka”. Miały tam trafić
sieroty, ale także dzieci rodziców pracujących, nie mających czasu
na wychowywanie swych pociech w wieku 3-12 lat; docelowo zakładano
2-3 tysięcy dzieci w wieku do 18 roku .życia. Dzieci miały być
wychowywane w duchu najdalej posuniętej samodzielności, przy
ograniczonej do minimum opiece ze strony dorosłych. Pomysłodawcy tak
pisali o swym projekcie: „Dla nowej Polski musimy stworzyć
nowego człowieka”; celem Miasta
Dziecka miało być: ”[...] osiągnięcie typu człowieka mocnego
przez uspołecznienie od najwcześniejszych lat życia przy
uwzględnieniu higieny psychicznej”.
Pomysł, z powodu braku sił fachowych i trudności aprowizacyjnych
został odłożony na później i o ile wiemy - nigdy nie zrealizowany.
 Organizowano więc domy dziecka, w których znajdowały schronienie
dzieci przywiezione do Polski z
Syberii czy z obozów, a także
osierocone dzieci, które po wojnie znalazły tymczasową opiekę u
obcych ludzi. W Okólniku nr 39 Kuratorium Okręgu Szkolnego
Gdańskiego w Sopocie z 14 lipca 1945 roku czytamy miedzy innymi:
„[...] w związku z przejęciem przez Ministerstwo Oświaty od Ministerstwa
Opieki Społecznej opieki nad dzieckiem osieroconym względnie
opuszczonym, w wieku od lat czterech, powstaje konieczność
zorganizowania opieki dla przeszło 300-tysięcznej rzeszy na obszarze
Państwa. Na terenie województwa Gdańskiego
projektuje się ulokowanie co najmniej 20 tysięcy dzieci i
młodzieży.” Starsze dzieci
przenoszono z domów dziecka w małych miejscowościach, w których nie było szkół średnich, do placówek w miejscowościach większych. W
związku z tym w Sopocie zaistniała potrzeba stworzenia miejsc dla
setek dzieci. Pierwsza grupa chłopców przybyła na Stawowie z domu
dziecka w Gdańsku, mieszczącego się przy ulicy Polanki 122 A, w
dawnym Dworze Schopenhauera. Tam od 1869 roku
mieścił się przytułek
dla sierot, a obecnie jest schronisko dla nieletnich. Ze
szczątkowych informacji wiemy jedynie, że jego ówczesny kierownik
nie tylko okradał dzieci z pomocy UNRRA, ale także tolerował
kradzieże wychowanków, np. włamania do kiosków, najczęściej zresztą
powodowane głodem. Gdy został usunięty z funkcji kierownika i
aresztowany, zastąpił go
Adam Macieja
z personelem, m.in. paniami
Heleną Wasilewską i Albiną Krukowską. Starsi wychowankowie,
przyzwyczajeni przez poprzedniego kierownika do dużej swobody i
samowoli, nie zaakceptowali „ograniczania” ich wolności, buntowali
się przeciwko nowym
wychowawcom i wprowadzonemu przez nich
regulaminowi.
Wylewali jedzenie, tłukli metalowymi miskami o stoły,
rzucali kamieniami w okna.
Z czasem, gdy wyżywienie wyraźnie
poprawiło się, a była to zasługa nowej intendentki pani Krukowskiej,
zaczęli się uspokajać. Nie mniej jednak, pomimo obietnic kuratorium,
że jeśli zachowanie chłopców poprawi się (a tak się stało), nie
zostaną oni rozparcelowani, wszyscy wychowankowie powyżej 10 roku
życia zostali wywiezieni do innych placówek, a na ich miejsce
przywieziono nowych chłopców. W grupie tych, którzy pozostali był
także wspomniany sześcioletni
Wituś.
Stamtąd właśnie pod
koniec lata 1946 nastąpiła przeprowadzka chłopców do Domu Dziecka na Stawowiu, do Sopotu na ulicę Stalina
618, a od września dzieci rozpoczęły naukę w Szkole Podstawowej nr 2 w Sopocie.
Niektórzy świadkowie tamtych wydarzeń
wspominają krótki epizod w życiu Stawowia, gdy na okres około 2
tygodni było ono miejscem pobytu
grupy dziewczynek, przeniesionych
następnie do PDD nr 4 przy ulicy 23 Marca.
 Świadkiem powstawania Państwowego Domu Dziecka nr 5 był Maciej Lech
Kalisz, zwany przez kolegów Leszkiem, pochodzący z Mostów na
Białorusi. Razem z mamą Ludwiką, młodszym bratem Tadeuszem (12 lat)
oraz siostrami Małgosią i
Joasią był pierwszym mieszkańcem PDD nr 5,
a właściwie budynku, w którym dopiero miał powstać dom dziecka. Miał
wówczas 16 lat. Jego mama tuż po przyjeździe do Gdańska (na początku
lata 1946 roku) dostała z Kuratorium Okręgu Gdańskiego skierowanie
do pracy na Stalina 618 w charakterze kucharki. Było to dosłownie
kilka dni po opuszczeniu Stawowia przez Rosjan. Budynek był
zdewastowany, w drzwiach wejściowych brakowało zamków, a
pomieszczenia były całkowicie pozbawione mebli, ponieważ szabrownicy
wynieśli wszystko, co miało jakąś wartość.
Początkowo
mieszkali w całym budynku sami, jedynie z mamą. Większość szyb była
wybita, jednak okna szybko zostały oszklone – władze przydzielały bowiem
urzędom, szkołom i innym instytucjom publicznym szkło
zarekwirowane
z prywatnych zakładów szklarskich na potrzeby odbudowy miasta. Na
ścianach widniały rosyjskie hasła, np. Niech żyje towarzysz
Stalin, Chwała sowieckiej armii
czy Śmierć faszystom.
Pierwsi lokatorzy zajęli mały pokoik, okno zasłaniając dyktą, a
drzwi na noc podpierając dla bezpieczeństwa deską. Dom należało
wysprzątać i przygotować na przybycie nowych lokatorów. Chłopiec ze
specjalnym dokumentem z Kuratorium codziennie przyprowadzał piechotą
z mieszczącego się przy ul. Marynarki Polskiej w Gdańsku
przesiedleńczego obozu Narwik (dla cywilnej ludności) od 10 do 15
Niemców, by pracowali przy sprzątaniu budynku. Nie było łatwe
eskortowanie tej grupy, bo wciąż się gdzieś rozpraszała, odwiedzając
znajomych lub
po drodze załatwiając jakieś interesy.
 W
pomieszczeniach walało się dużo dokumentów i czasopism niemieckich.
Szyb windy w całości wypełniony był żużlem i popiołem, ponieważ
dotychczasowi lokatorzy tam właśnie wysypywali odpady z piecyków,
którymi ogrzewali pomieszczenia. W dawnym salonie znajdowała się
ogromna mapa plastyczna z gliny – makieta okolicznych terenów,
głównie ich części zalesionej. Wszystko to należało usunąć.
Porządkowanie budynku trwało dobry tydzień. Nie było bieżącej wody
ani prądu,
myto się więc w stawie. W górnym stawie było urządzenie, które pompowało wodę do zamkniętego zbiornika, skąd
grawitacyjnie spływała w dół, a ponieważ była bardzo czysta, używano
jej do picia i gotowania potraw. Jakiś czas później kolejni
pracownicy PDD nr 5 - panowie Władysław Podgórski i Piotr
Zubel (prywatnie szwagrowie), ogrodzili posesję, naprawili kotłownię i uruchomili
wodociąg, ale woda nadal pochodziła z górnego zbiornika – zdarzało
się bowiem, że po odkręceniu kranu wyskakiwały stamtąd małe żabki.
Maciek Kalisz własnoręcznie naprawił dwie fontanny; jedną na dolnym
stawie, a drugą w parku przed wejściem głównym do budynku. Ta druga
stosunkowo szybko została zlikwidowana, bo wciąż się zatykała.
 Stawowie dla
wielu osieroconych chłopców, którzy dzieciństwo spędzili w trudnych
warunkach wojennych, często w dramatycznych okolicznościach, było
miejscem wspaniałym, rajem niemal, a pałacyk, ze względu na
położenie i okalający go piękny park i las - wymarzonym domem.
Maciej Kalisz do tej pory pamięta swoje pierwsze dni na Stawowiu i
wspomina ogromne wrażenie, jakie zrobił na nim widok z wieży,
znajdującej się w lesie, gdy spojrzał na Bałtyk i - zafascynowany tym
widokiem - stał tak przez długi czas, nie mogąc się ruszyć.
 Zanim jednak
mógł wyłącznie cieszyć się urokami pobytu w tym miejscu, musiał
ciężko pracować, pomagając mamie w organizowaniu Domu Dziecka. Do
jego zadań należało między innymi dostarczanie żywności. W
pierwszych dniach udawał się po nią do Oliwy, potem pojawiły się
paczki UNRRA. Pierwsze paczki dostarczyła szwedzka organizacja
charytatywna. Były to sporej wielkości kartony, nie zaklejone,
zamknięte jedynie tekturowymi opaskami. W środku między innymi
znajdowała się puszka z lejącą masą przypominającą leguminę, która
okazała się być topionym serem, oraz jajka w proszku. Do dziś pamięta
smak pierwszej jajecznicy usmażonej przez mamę z tych nieznanych im
produktów. W transporcie znajdowała się również kasza. Cały prowiant
złożono w piwnicy w pomieszczeniu obok kuchni. Niestety wieści o
dostawie żywności rozchodziły się szybko - w nocy pojawił się
złodziej i nieco prowiantu ubyło. Leszek Kalisz z rozbawieniem
wspomina późniejsze zaangażowanie wychowanków w rozładunek paczek UNRRA. Ponieważ kartony nie były zapieczętowane, chłopców
spragnionych smakołyków kusiła ich zawartość i w krzakach szybko je
otwierali, wyjmowali czekoladę i papierosy Camel, a następnie
paczki równie sprawnie zamykali i wnosili do magazynku.
 Ponieważ Dom
Dziecka Nr 5 miał być domem dla chłopców, dwie córki pani Kaliszowej,
Małgosia i Joasia, zostały przeniesione do domu dziecka na Oruni,
prowadzonego przez organizację kościelną. Z tego też względu pani
Kalisz pod koniec 1946 roku również przeniosła się tam do pracy.
Maciej Kalisz i jego brat pozostali w PDD nr 5 do połowy 1947 roku,
kiedy powrócił z Anglii ich ojczym (był w Armii Andersa) i rodzina
znalazła własne mieszkanie na Wyspie Spichrzów. Jednak początek
wspólnego życia połączonej po wojennej zawierusze rodziny naznaczony
był dramatycznym wydarzeniem - młodszy brat Macieja Kalisza, Tadeusz,
zginął tragicznie w tym samym roku przy odgruzowywaniu domu przy ulicy
Owsianej w Gdańsku.
Z każdym
dniem przybywali na Stawowie kolejni pracownicy z rodzinami -
przyszli wychowawcy i personel pomocniczy – którzy mieli za zadanie
przygotować budynek na przyjęcie sporej gromadki osieroconych
dzieci. Pracy było dużo, czasu niewiele, bo we wrześniu zaczynał
się rok szkolny i dla dzieci miał rozpocząć się nowy etap w ich
życiu, dla większości o wiele radośniejszy niż poprzednie. A wiosną 1947 roku miało miejsce uroczyste poświęcenie
Państwowego Domu Dziecka nr 5, które było dla wszystkich radosnym
wydarzeniem i uwieńczeniem ciężkiej pracy wielu osób.
  Wyjątkową postacią PDD nr 5 był jego kierownik
Adam Macieja.
Był to
człowiek obdarzony
autentycznym
zamiłowaniem do pracy z
młodzieżą. Wykształcenie pedagogiczne zdobył jeszcze przed wojną.
Związany wcześniej z AK - był porucznikiem - uczył wychowanków
piosenek powstańczych. Adam Macieja, jako wychowawca i
pierwszy kierownik PDD nr 5 wrył się głęboko w pamięć swoich
wychowanków.
Stan techniczny budynku głównego i gospodarczego
budziły wiele zastrzeżeń; już
w roku 1946 kierownik Macieja wystąpił do
Gdańskiej Dyrekcji Odbudowy w Sopocie z prośbą o wykonanie
niezbędnych prac naprawczych. Prośbę o remont ponowił w roku 1948;
tym razem okazała się ona skuteczna
i ruszyły prace projektowe, kosztorysowe oraz przygotowawcze. Remont
zakończył się w roku 1950; ogólny koszt wykonanych robót wyniósł 394 899 zł.
Gdy w roku 1948 Adam Macieja został
awansowany i przeszedł do pracy w kuratorium, administratorką Domu
została Modesta Nowicka, z kolei
po niej kierownictwo PDD nr 5 objął
Mieczysław Grudzień. Pracował niestety na tym stanowisku stosunkowo
krótko, gdyż nie krył swojej religijności, a po utworzeniu PZPR w
grudniu 1948 r. stalinizacja Polski rozpoczęła się na dobre.
 Adam Macieja na rozmaitych zebraniach i konferencjach dzielił się
swoimi doświadczeniami z okresu pracy w PDD nr 5. Na III Zjeździe
Autorów Odczytów Pedagogicznych wygłosił odczyt pt. „Jak walczę o
dobre wyniki nauczania w pracy dydaktyczno-wychowawczej Domu
Dziecka”. Główne treści tego odczytu opublikowano w miesięczniku
„Dom Dziecka” z roku 1954 (Nr 2). Odnajdujemy tam wspominanego już
wcześniej Felka Ćwioro, który poszedł na rozpoczęcie roku szkolnego
w VIII klasie liceum ubrany w marynarkę z łatą na łokciu i został z
tego powodu nietaktownie i bezmyślnie wyśmiany przez nauczyciela. Po
powrocie ze szkoły oznajmił, ze kończy swoją edukację i więcej jego
noga w tej szkole nie postanie. W wyniku perswazji kierownika Maciei,
który interweniował w tej sprawie u nauczyciela, Felek nauki nie
zarzucił, szkołę ukończył z odznaczeniem, a później po studiach w
Leningradzie był profesorem chirurgii szczękowo-twarzowej w Akademii
Medycznej we Wrocławiu.
Pytani przez
nas wychowankowie wymienili nazwiska trzech wychowawczyń, które
swoją życzliwością i troską najbardziej zapadły im w pamięć. Były to
panie: Józefa Garniewicz, która opiekowała się dziećmi ze szkoły
podstawowej (zastąpiła ona Marię Polińską, która pojawiła się na
Stawowiu z pierwszą grupą dzieci, przybyłą z Oliwy), Helena Wasilewska (wychowawczyni chłopców
uczących się w szkołach zawodowych) i Zofia Konopacka (wychowawczyni
licealistów). Panie Konopacka i Wasilewska przyjaźniły się z panią
Alą Krukowską – intendentką. Pełniła ona tę funkcję z nadzieją, że z
czasem uda jej się przejść do pracy pedagogicznej, do której miała
właściwe przygotowanie, jako że jeszcze przed wojną ukończyła
Seminarium Nauczycielskie im. Królowej Jadwigi w Wilnie. Paradoksalnie jednak, wzorowe
wypełnianie obowiązków intendentki stało się przeszkodą dla zmiany
stanowiska; żaden z kolejnych kierowników placówki nie chciał bowiem
ponosić ryzyka związanego z przyjęciem nowej osoby. Wszystkie trzy
panie miały za sobą dramatyczne
przejścia wojenne; pani Wasilewska z synem i matką staruszką
spędziła 6 lat w Kazachstanie, pani Konopacka trafiła do Sopotu ze
Lwowa, a pani Krukowska z Wilna. Wraz z rodzinami mieszkały na
terenie placówki, w związku z czym czas ich pracy nie był
limitowany.
Jak wspomina syn pani Krukowskiej, Jerzy, mama
zaczynała pracę o 6 rano, ale wstawała codziennie o godzinie 5, aby
mieć czas na zagrzanie wody do mycia i przygotowanie się do pracy.
Wszystkie panie spotykały się najczęściej po obiedzie, kiedy miały
mniej obowiązków zawodowych i wówczas omawiały najpilniejsze do
załatwienia sprawy.
 Wychowawcą wspominanym równie ciepło przez wychowanków jest
Zygmunt Wójcik.
Przyjechał na Wybrzeże tuż po wojnie. Znalazł na Stawowiu pracę
wychowawcy, mieszkanie i utrzymanie. Jednocześnie uczęszczał na
kursy maturalne w zakresie szkoły średniej ogólnokształcącej.
Państwo Wójcikowie pobrali się w roku 1958; Barbara Wójcik pamięta,
że razem z mężem złożyli pierwszą wizytę państwu Maciejom, którzy od
1949 roku mieszkali w Sopocie
na rogu ulic Chopina i Grunwaldzkiej.
Zygmunt Wójcik, po likwidacji placówki na Stawowiu pracował jako
wychowawca w PDD nr 4 przy ulicy 23 Marca w Sopocie; później znalazł tam
także zatrudnienie - usunięty z kuratorium za przeszłość AK-owską -
Adam Macieja. Sopockie mieszkanie państwa Maciejów ciepło wspomina
Maria Wiszniewska, wówczas już wychowanka PDD nr 4, która wielokrotnie
bywała zapraszana na – jak to dziś ocenia
- „dokarmianie”. Chociaż posiłki w Domu
Dziecka nie były złe, to jednak domowe jedzenie było czymś niezwykle
cennym i to nie ze względu na menu, ale na możliwość spożywania ich
w rodzinnej, serdecznej atmosferze, co dla osieroconych dzieci było
nie tylko ważne, ale wręcz miało charakter terapeutyczny. Pan Macieja doskonale to rozumiał.
  Część
personelu mieszkała w budynku domu dziecka, razem z wychowankami,
np. panie Konopacka i Krukowska na piętrze, a personel kuchenny na
poddaszu. Początkowo w budynkach gospodarczych mieszkał wozak,
którego pan Kalisz zapamiętał, ponieważ w związku z jego pilnym
wyjazdem któregoś dnia, musiał go zastąpić i przywieźć z kuratorium
z Sopotu, mieszczącego się przy ul. Grunwaldzkiej 31, amerykańskie
łóżka polowe dla dzieci. Chłopiec sprawnie powoził parą koni, ale z
powodu nieznajomości miasta, wydarzyła mu się historia, którą
wspomina z rozbawieniem do dziś. Otóż dojechał do Sopotu, ale
zamiast skręcić w obecną ulicę 3 Maja lub Podjazd, zjechał w prawo
tuż za II Liceum Ogólnokształcącym - budząc popłoch przechodniów – i
przejechał na drugą stronę torów przejściem dla pieszych, biegnącym
wzdłuż obecnej ulicy Marynarzy. Krótko po tej dość niebezpiecznej
dla pieszych przeprawie zabezpieczono to przejście słupkami.
 W
późniejszym okresie w budynku gospodarczym mieszkał personel
pomocniczy PDD nr 5, m.in. kucharki i konserwator; znajdowała się
tam również pralnia. Niechlubną pamiątką po okresie, gdy w budynku
pałacu stacjonowali sowieccy żołnierze były pluskwy. Jerzy Krukowski
wspomina dość radykalną metodę odpluskwiania poprzez palenie siarki
w pomieszczeniach. Leszek Kalisz nie pamięta pluskiew, natomiast
wspomina, że w początkowym okresie w instalacji kanalizacyjnej
szalały całe masy szczurów. Przed
budynkiem głównym stała - pozostawiona przez Rosjan - bardzo pięknie
ozdobiona i pomalowana budka wartownicza; później została rozebrana i
przeznaczona na opał.
Budynek pałacu był okazały, natomiast umeblowanie było dość
zwyczajne i proste; Edward Lis pamięta jedynie stojący zegar
gdański, zdobiący pokój, w którym mieszkał kierownik Adam Macieja.
Sztukaterie na suficie w tzw. świetlicy były kolorowe (seledyn,
brąz, żółć); wg Jerzego Krukowskiego pierwotnie były one białe, a
pomalowano je już w czasie istnienia Domu Dziecka. Rozmówcy
pamiętają doskonale piękne kute balustrady głównej klatki schodowej,
ozdobione motywem winorośli. Chłopcy – wbrew zakazowi wychowawców –
chętnie zjeżdżali po poręczach. Któregoś dnia wieczorem Adam Macieja
kazał przykręcić do poręczy metalowe kulki, ale
nawet siniaki nie powstrzymały chłopców
przed przyjemnością zjeżdżania.
 Wychowankowie mieszkali w kilkuosobowych pokojach. W sypialniach
znajdowały się polowe łóżka (drewniany stelaż i naciągnięty nań
brezent) z siennikiem i kocem, stół do odrabiania lekcji oraz szafki
na ubrania. Leszek Kalisz pamięta jedynie łóżka polowe, a także
taborety (wspominane przez innych szafki pojawiły się zapewne
później). Wszystkie pokoje miały centralne ogrzewanie. Według
Edwarda Lisa każdy pokój miał swoją nazwę; on mieszkał na I piętrze
w pokoju o nazwie Kraina Pereł (same ‘perełki’ mieszkały w tym pokoju), zapamiętał też nazwę innego pokoju -
Orle Gniazdo. W pierwszym roku funkcjonowania domu – gdy mieszkali tam
bracia Kaliszowie - pokoje nie miały jeszcze nazw. Edward Lis, który trafił do PDD nr 5
z Syberii twierdzi, że gdy otrzymał własne łóżko, odzież, książki i
wyżywienie poczuł, że trafił do raju. Władysław Ćwioro mieszkał w jednym pokoju ze swoim starszym
bratem
Feliksem oraz braćmi Rajmundem i
Tadeuszem
Bolduanami, synami
Teodora
Bolduana, burmistrza Wejherowa.
To oni powiesili na ścianie wspólnego pokoju maksymę
Seneki młodszego: "Non scholae,
sed vitae discimus”
–
„Uczymy się nie dla szkoły, ale dla życia”. Leszek Kalisz mieszkał w jednym
pokoju z Jurkiem Kwietniewskim i Dolkiem Kaczmarkiem (Zwaryczem?),
a Edward Lis z Tadeuszem Boberem.
Eugeniusz
Kujawski pobyt w PDD nr 5 wspomina nie najlepiej; czuł się bardzo
samotny, poniekąd odrzucony - nie był sierotą, a z powodów
społecznych musiał przebywać w domu dziecka. Jego oparciem i
opiekunem był Dolek (Adolf) Zwarycz, zwany Miśkiem. Był to silny chłopak,
nałogowo palący papierosy, który to nałóg zawdzięczał pobytowi w
Rosji - podobno palenie powodowało zawrót głowy, zabijało głód i
pozwalało zasnąć.
  Chłopcy
praktycznie nie posiadali porządnych ubrań. Dom Dziecka
zatrudniał
dwie krawcowe - panią Martę Bałłachową (przed wojną była
znaną w
Gdańsku krawcową) i panią Flisową, które przerabiały otrzymane z UNRRA mundury wojskowe na ubrania dla starszych
chłopców. Lucjan
Śmiech pamięta, że były to mundury żołnierzy angielskich. Każdy
wychowanek otrzymywał spodnie i czarną bluzę, zwaną
angielką,
wojskowy płaszcz i wojskowy beret. Dla dzieci poniżej 15 roku życia
kupiono ciemnoniebieski materiał, z którego uszyto bluzy i spodenki.
Według Leszka Kalisza ubrania były szyte z
amerykańskich mundurów z
demobilu, przefarbowanych na granatowo. Najtrudniej było o buty;
Władek Ćwioro, który miał niedużą stopę, dostał damskie pantofle na
szpilkach. Pomimo, że obcięto w nich obcasy; w butach tych nie dało
się chodzić.
Odzież pochodząca z
paczek UNRRA kierowana była na wniosek
Kuratorium Okręgu Szkolnego Gdańskiego w Sopocie do państwowych i
społecznych domów dziecka, a także do sierot znajdujących się w
rodzinach zastępczych. We wrześniu 1946 roku do podziału między pomorskie
domy dziecka trafiło 1300 kg obuwia. Obuwie to wydawano na
kilogramy w zamkniętych skrzyniach z magazynów Wojewódzkiego
Komitetu Opieki Społecznej w Sopocie, mieszczących się przy ul.
Władysława IV 16/18. Komitet w piśmie do Kuratorium z 16 września
1946 roku prosi „o nadesłanie listów indywidualnych osób obdarzonych z
podziękowaniem dla społeczeństwa amerykańskiego /przynajmniej co
trzecia osoba/ oraz ewentualnie fotografii”[*].
Rozdzielanie odzieży odbywało się komisyjnie, wagowo lub na sztuki;
przykładowo PPD nr 5 w Sopocie 12 września 1946 roku otrzymał dla swoich
wychowanków 214 sztuk odzieży.
Posiłki gotowały kucharki, m.in. pani Ludwika Kalisz, a dyżurni
chłopcy podawali je na stół;
oni również znosili brudne naczynia. Na
śniadanie było pięć kromek chleba z masłem z orzeszków
ziemnych (trzy
do zjedzenia na miejscu, dwie do szkoły) i kawa zbożowa, rzadko
herbata. Wszyscy jedli posiłki razem, każda grupa miała swoją salę. Talerze i
kubki
były fajansowe, a
sztućce aluminiowe.
Obiady były dwudaniowe, choć bywał i
deser. Czasami deser stanowił plasterek cytryny posypany cukrem, a
niekiedy pojawiała się czekolada.
Zupę podawano w wazach, a
drugie danie było porcjowane przez kuchnię. Na niedziele i święta
pieczono ciasto, rzadziej pojawiało się kakao. Każdy z wychowanków w
dniu swoich imienin był obdarowany ciastem specjalnie dla niego
upieczonym, którym częstował osobiście wszystkich kolegów. W czasie
wręczania ciasta śpiewano „Sto lat”. Posiłki wydawano w jadalni -
dużej sali, która służyła też jako świetlica - do odrabiania lekcji
i do zabaw (panowie wspominają np. „perskie oczko”).
Według
dokumentów Kuratorium Okręgu Szkolnego, znajdujących się w zasobach
Archiwum Państwowego w Gdańsku, w latach 1947- 1950 domy dziecka
były zaopatrywane w żywność (głównie mleko pełne i chude, smalec,
mięso i konserwy) także przez Międzynarodowy Nadzwyczajny Fundusz
Pomocy Dzieciom. Kiedyś – jak wspomina Jerzy Krukowski – na Stalina
618 trafiła fura krowich głów, z których kuchnia przyrządziła gulasz
- co wrażliwsi chłopcy, przez długie lata z
niechęcią patrzyli na tę
potrawę. W każdym razie wyżywienie w Domu Dziecka wszyscy
wychowankowie oceniają jako zadowalające. Gdy skończyła się pomoc z UNRRA, coraz trudniej było o produkty, ale jak na tamte czasy i
warunki - jedzenie było urozmaicone, a przede wszystkim zawsze w
wystarczającej ilości.
 Aprowizacja
Domu Dziecka często odbywała się w niekonwencjonalny sposób.
Wspomniany wcześniej Wituś (na zdjęciu z prawej) bardzo lubił śpiewać. Dzięki jego
śpiewowi
PDD dostał większe „dodatki” (przydziały) z kuratorium,
ponieważ podczas kontroli Wituś – wyciągając ręce ku wizytatorkom -
zaśpiewał Hej blisko sięgam ręką nieba, a nie sięgnę kromki
chleba, wywołując łzy wzruszenia, a w konsekwencji większą hojność
urzędniczek. Władysław Ćwioro, pytany o posiłki odpowiedział, że nie
pamięta już, jakie było wyżywienie, ale pamięta, że na pewno nie
chodził głodny (inaczej niż w domu dziecka w Rosji, dokąd - po
śmierci rodziców z głodu i wyniszczenia - trafił z trzema braćmi;
tam zmuszeni byli jadać nawet ogryzki, znalezione na ulicy). Z kolei
Edward Lis wspomina posiłki jako dobre, z uwzględnieniem takich
„dziwactw” jak jego wegetarianizm. Aż trudno uwierzyć, że w trudnych
warunkach powojennych, kuchnia przygotowywała specjalnie dla niego
alternatywne dla mięsa posiłki. Ciekawe, jak pamięć ludzka
zatrzymuje się na jakimś na pozór nic nie znaczącym szczególe.
Tadeusz Bober zapytany o wyżywienie, zapamiętał jedynie masło
kakaowe z paczek UNRRA.
Myto się w
zimnej wodzie; raz w tygodniu była ciepła woda i obowiązkowa kąpiel,
połączona z myciem głowy. W PDD nr 5 i PPO była izolatka dla dzieci
chorych; na stałe zatrudniona była higienistka, natomiast lekarz był
dochodzący. Na bieżąco o zdrowie dzieci troszczyła się higienistka -
początkowo pani Bucowa (miała córkę Janinę), potem pani Kobierzycka,
wreszcie pani Helena Pawlik, wdowa, która później wyszła za mąż za pana
Kazimierza Ślisza. Profilaktycznie codziennie serwowano dzieciom łyżkę
tranu, zagryzaną
chlebem z solą. Lucjan Śmiech wspomina, że dzieci
wątłego zdrowia wysyłano do prewentorium. Natomiast Maria
Wiszniewska pamięta, że kucharki szczególnie dbały o małe dzieci,
podsuwając im np. szklankę mleka. W tym czasie sytuacja zdrowotna
wszystkich dzieci, nie tylko mieszkających w domach dziecka,
pozostawiała wiele do życzenia. Groziła im gruźlica, jaglica,
wszawica i świerzb; Kuratorium okólniku nr 87 z 18 września 1945 roku
zwracało na to uwagę zarówno lekarzom szkolnym jak i dyrektorom
szkół. Przed rozpoczęciem nauki w szkole,
dzieci zostały zbadane przez psychologa, który kwalifikował je do
szkoły „normalnej” lub „specjalnej”. Co jakiś czas odbywał się
przegląd głów dla zapobieżenia wszawicy. Natomiast raz na miesiąc
zjawiał się fryzjer i na parterze wieży pałacowej strzygł
wychowanków. Starsi chłopcy, m. in. Leszek Kalisz i Edward Lis
czasami wspinali się na szczyt tej wieży, by przez lornetkę oglądać
statki. Było to dla chłopców niezwykle atrakcyjne miejsce zabaw, a
dni wizyty fryzjera były chyba jedynymi, kiedy pojawiała się
możliwość zakradnięcia się na wieżę, ponieważ na co dzień nie wolno
im było tam wchodzić.
Problemy
edukacyjne dzieci przybyłych z Rosji ilustruje historia Władka
Ćwioro. Jego rosyjskie świadectwo z czwartej klasy z Namanganu,
gdzie znalazł się po śmierci rodziców, zostało przetłumaczone i w
oparciu o nie uzyskał polskie świadectwo ukończenia szóstej klasy.
Poszedł więc od razu do siódmej klasy SP nr 2 w Sopocie. Jak
twierdzi, do końca szkoły miał problemy z nauką, ponieważ brakowało
mu programu piątej i szóstej klasy. W przypadku Edwarda Lisa po
ukończeniu na Syberii 6-klasowej szkółki wiejskiej (w języku
rosyjskim), w Sopocie został zakwalifikowany - po przeegzaminowaniu
go z matematyki, fizyki i chemii - do 2 klasy gimnazjum. Uczęszczał
do ogólniaka przy ulicy Stalina, a pomocy
w odrabianiu lekcji udzielały mu panie Konopacka i Wasilewska.
  Dramatyczne były losy
Czesława Mikuska, pochodzącego z
Wołynia. Ojciec jego został wywieziony i wszelki ślad po nim
zaginął, matka zmarła z głodu w 1940 roku, a on, jako dziewięciolatek, razem
z młodszym rodzeństwem: 8-letnią Jadwigą, 7-letnią Romą (która
później była wychowanką, a następnie wychowawczynią i kierowniczką
Domu Dziecka nr 4 w Sopocie) i 4-letnim Marianem, tułał się po domach
dziecka, początkowo rosyjskich, a potem
polskich w Stawropolu i Cisowaja. Powrót rodzeństwa do Polski rozpoczął się wiosną 1946
roku. Z Domu Dziecka Cisowaja rzeką przewieziono dzieci do
Kujbyszewa, a stamtąd po 2 tygodniach
wagonami osobowymi przez Moskwę, Smoleńsk, Katyń, Mińsk i
Brześć do Domu Dziecka w Gostyninie. Tu odbyło się odwszawianie i
kwarantanna oraz wysyłka dzieci do różnych placówek. Dom Dziecka w
Gostyninie występuje w życiorysach wielu dzieci, przybyłych do
Polski po latach tułaczki i poniewierki w Rosji. Wspominają go z
sentymentem jako pierwsze ludzkie miejsce na ziemi. Nie darmo
dzieci nazwały go Bratoszewo. W miesięczniku „Dzieci i wychowawca” z 1946 roku
(Nr 2, str. 26-27) opublikowano
wstrząsającą historię jedenastoletniej Jasi,
która razem z rodzeństwem znalazła wreszcie
przystań w Gostyninie. Warto ją przytoczyć, by lepiej zrozumieć,
dlaczego dla większości dzieci przybyłych z Rosji dom dziecka
wydawał się rajem na ziemi.
 Początkowo rodzeństwo
Mikusków trafiło do Łapina
koło Kolbud. Przebywali razem niespełna rok; z braku szkoły średniej
Czesława wysłano do PDD nr 5, a po kilku miesiącach do PDD nr 4 w
Sopocie. Czesław został zapamiętany przez kolegów jako ktoś, kto -
chcąc się jak najszybciej usamodzielnić - w jednym roku szkolnym
uczęszczał jednocześnie do 2 szkół średnich; obydwie mieściły się w
Gdyni, koło obecnej Wyższej Szkoły Morskiej. Jedna z nich miała
profil elektryczny, drugą było gimnazjum i liceum
mechaniczno-elektryczne. Nikt o tym nie wiedział, ani koledzy ani
wychowawcy. Do obydwu szkół jeździł jednym z dwóch autobusów
kursujących miedzy Sopotem a Gdynią - Bajaderą lub
Kolombiną. Wychowawczyni Helena Wasilewska załatwiła mu
praktykę, a potem pracę w warsztacie przy ul. Stalina 806 u
Stanisława Majdy. Po opuszczeniu domu dziecka znalazł tam również
miejsce do mieszkania. W październiku 1952 roku przejął mieszkanie
kolegi z PDD nr 5 skrzypka Jana Szoka, mieszczące się przy ul.
Dzierżyńskiego 3. Jan Szok opuścił wówczas Wybrzeże i przeniósł się
do Warszawy.
Leszek
Kalisz chodził do szkoły średniej z Edwardem Lisem i braćmi
Bolduanami;
było to męskie liceum ogólnokształcące im.
Bolesława Chrobrego przy ul. Książąt Pomorskich w Sopocie, mieszczce
się w tym samym budynku, co liceum żeńskie im. Marii Curie
Skłodowskiej (w roku 1951 Komitet Miejski PZPR w Sopocie
„postanowił wystąpić do Komitetu Wojewódzkiego z wnioskiem o
zatwierdzenie projektu utworzenia koedukacyjnej Szkoły Tepedowskiej
Ogólnokształcącej w miejsce dotychczasowych szkół Curie-Skłodowskiej
i Bolesława Chrobrego”). Żaden z nich nie zdawał matury w
Sopocie. Bolduanowie maturę zdali w Kościerzynie, a Leszek Kalisz w
Technikum Mechaniczno-Elektrycznym
w Gdańsku.
Problemy z
nauką mieli także chłopcy pochodzący z Pomorza; dotyczyły one
głównie języka polskiego. Jak wspomina Eugeniusz Kujawski, w szkole
przezywano go
Kaszeba
z powodu nie najczystszej polszczyzny.
Po
ukończeniu 18 roku życia wychowankowie musieli się szybko
usamodzielnić, dlatego starano się zapewnić im praktyczny zawód.
Dziewczęta kierowano na ogół do szkół dla przedszkolanek,
pielęgniarek, ewentualnie do liceum pedagogicznego. Tam trafiła pani
Maria Wiszniewska; później ukończyła pedagogikę specjalną
w
Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej, czyli obecnej
Akademii
Pedagogiki Specjalnej
im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Chłopców wysyłano do techników
lub szkół zawodowych. Rzadko wyrażano zgodę na naukę w liceum
ogólnokształcącym. Udało to się m.in. Władysławowi Ćwioro, który po
maturze podjął
studia na Politechnice Gdańskiej, a także jego bratu
Feliksowi, który skończył stomatologię.
 Po zajęciach
w szkole wychowankowie odrabiali lekcje, bawili się w parku, zimą
wspólnie kleili zabawki na choinkę, jesienią grabili liście,
porządkowali park i oczywiście uczestniczyli w tzw. zajęciach
pozalekcyjnych. W ramach zajęć pozalekcyjnych przygotowywano
przedstawienia, wystawiano jasełka, a nawet sztukę Fredry „Pierwsza
lepsza, czyli nauka zbawienna”. Zagrali w niej: Włodek (?), Jurek
Kwietniewski, Basia Krukowska, Mira Maciejanka, Jasia Bucówna i
Rysio Raczyński. Kalisz także wspomina przedstawienie, w którym grał
razem z siostrami, Jerzym Kwietniewskim
i Dolkiem Kaczmarkiem (?) Po 62 latach wciąż pamięta jedną ze
swoich kwestii w jasełkach: „Hop, hop, jaki głupi chłop, chwycił mnie za ogon,
myślał, że to czop” - Jerzy Krukowski wspomina, że grał wówczas
rolę małego diabełka, który postanowił się nawrócić. Leszek Kalisz razem z Edkiem Lisem należeli
także do morskiej drużyny harcerskiej; mieli swoją łódkę pod molem,
jeździli na biwaki. Pierwszy biwak (z noclegiem) zorganizowali nad
jeziorem w Osowej. Od czasu do czasu organizowano zabawy taneczne.
W Państwowym Domu Dziecka nr 5 przebywali sami chłopcy w różnym
wieku - maluszki, ale także pełnoletni młodzieńcy, którzy jeszcze
się nie usamodzielnili. Na wspomniane zabawy zapraszano więc
dziewczęta z podobnego domu dziecka we Wrzeszczu. Po Rosjanach w
parku pozostały urządzenia gimnastyczne - drewniane konstrukcje w
kształcie bramy z zawieszonymi linami do wspinania się oraz skocznia
do skoku w dal – to także było atrakcyjnym miejscem zabaw
chłopców. Władysław Ćwioro pamięta, że w sopockim teatrze wychowankowie oglądali sztukę
„Szczeniaczki”. Potem kierownik Macieja polecił, by każdy wychowanek
napisał recenzję z tej sztuki. Wśród starszych chłopców najlepsi
okazali się bracia Bolduanowie, wśród młodszych – nasz rozmówca.
W
nauce i odrabianiu lekcji pomagały wychowawczynie. W pamięci
wychowanków zapisała się szczególnie pani Zofia Konopacka. Władysław Ćwioro wspomina, że gdy przeniesiono go do PDD nr 2 przy ul. Emilii
Plater, nadal chodził na (bezpłatne oczywiście) korepetycje do pani
Konopackiej. Warto wspomnieć, że w okresie funkcjonowania PDD nr 5
wychowankowie uczęszczali do szkół na terenie Trójmiasta, natomiast
wychowankowie Pogotowia uczyli się na terenie placówki. Niezmierny
podziw wizytatorów budziła pani Helena Wasilewska, która potrafiła w
jednym czasie prowadzić w tej samej sali zajęcia z kilkoma różnymi
klasami. Tak pani Helena Wasilewska przed 59 laty pisała w
publikacji
z
1950 roku o swojej pracy w Pogotowiu: "W Pogotowiu Opiekuńczym w
Sopocie prowadzę grupę dzieci nowo przybywających. [...] W
większości są to dzieci całkowicie zaniedbane pod względem
wychowawczym i kulturalnym, opóźnione w nauce, nie umiejące współżyć
w zespole. W grupie mojej przebywają około dwu tygodni. W tym czasie
poddawane są badaniom lekarskim, obserwacji pedagogicznej i
psychologicznej. W okresie tym również staram się wpoić im
podstawowe nawyki z zakresu kultury życia codziennego, przygotować
do pracy w zespole oraz poznać ich wiadomości szkolne." Dzięki
serdeczności i otwartości wychowawczyni dziecko stopniowo oswajało
się z
nową sytuacją i nowym otoczeniem, akceptowało obowiązujący
rozkład zajęć. Jednym z najtrudniejszych zadań pogotowia było
nauczanie, bo trafiały tu dzieci z reguły opóźnione w nauce. Tak
pani Helena opisywała trudy swej pracy pedagogicznej: „Połączenie
dzieci w grupy o mniej więcej jednakowym poziomie nastręcza wiele
trudności, zwłaszcza że sprawę komplikuje i duża rozpiętość wieku.
Prowadząc zasadniczo nauczanie w grupach, muszę każde dziecko
traktować indywidualnie. Punkt ciężkości w
nauczaniu w oddziale
izolacyjnym spoczywa na ustaleniu właściwego poziomu wiedzy szkolnej
i uzupełnieniu luk w wiadomościach dotychczas nabytych”. Pani Helena
dobierała zajęcia z dziećmi tak, aby zaprawiać je zarówno do pracy
fizycznej jak i umysłowej: ”[...]
dzieci pracują w pogotowiu przy
codziennych zajęciach porządkowych, w ogrodzie, w świetlicy przy
wykonywaniu gazetek, dekoracji, przy naprawie zabawek dziecięcych,
przygotowaniu pomocy naukowych, dziewczęta przy robótkach (serwetki,
chustki itp.)”. Talent pedagogiczny pani Heleny najlepiej
charakteryzuje opisana przez nią
historia zbuntowanego chłopca, który dzięki jej taktowi,
cierpliwości i zrozumieniu szybko stał się wzorowym wychowankiem.
Interesującą charakterystykę dzieci przebywających w Pogotowiu przy
Stalina 618 w Sopocie przedstawiła zatrudniona w nim psycholog
Halina Walawska w publikacji pt.
"Pogotowie Opiekuńcze w Sopocie".
Pisze ona między innymi: „...przeważały u nas dzieci pochodzące z
rodzin zastępczych nie wypełniających należycie swych obowiązków
wychowawczych. W większości wypadków trafiamy tu na ofiary wojny,
dzieci, które straciły rodziców i zostały przygarnięte przez dalszą
rodzinę lub przygodnych opiekunów. Inspektoraty szkolne wyrwały je z
najrozmaitszych wsi województwa gdańskiego, gdzie traktowane były
bardzo często jako siła robocza. Jest to element bardzo trudny,
przeważnie skrajnie zaniedbany pod względem wychowawczym i szkolnym
( nierzadko analfabeci) [...].” i dalej „Pogotowie, jako pierwszy
etap opieki nad dzieckiem, może spełnić [...] rolę ‘przysposobienia’
wychowawczego i obywatelskiego i zapewnić mu po przejściu do domu
dziecka możliwości normalnego startu życiowego.”
W zasadzie pobyt w Państwowym Pogotowiu Opiekuńczym nie powinien był
przekraczać 3 miesięcy, ale w przypadku dzieci wyjątkowo
zaniedbanych przedłużano go do 6 miesięcy. Zdarzało się jednak, że
dzieci wyekspediowane po tym okresie do docelowego domu dziecka,
uciekały stamtąd i powracały do Pogotowia w Sopocie. W miesiącach
letnich w budynku Państwowego Pogotowia Opiekuńczego odbywały się
kolonie zagraniczne. W roku 1954 przebywało tu 50 chłopców;
kierowniczką kolonii była Anna Biesiekierska, kierowniczka PPO. Rok
wcześniej w Państwowym Pogotowiu
Opiekuńczym na Stawowiu oraz w Domu Dziecka Nr 4 i Domu Dziecka TPD
spędziło lato łącznie 250 dzieci z Francji, Belgii i Austrii.
Wychowankowie pamiętają malowanie pomieszczeń przed przyjazdem
zagranicznych gości. W tym czasie wychowankowie PDD nr 5 także
wyjeżdżali na kolonie letnie - w roku 1948 był to pobyt w
Szklarskiej Porębie. Dzieciom towarzyszyli wychowawcy Stanisław
Danielczyk i Helena Wasilewska.
W
początkowym okresie istnienia Domu codziennie odbywały się wspólne
modlitwy poranne i wieczorne, a w maju nabożeństwa przy kapliczce w
parku. Prowadziły je panie Zofia Konopacka i Helena Wasilewska. Starsi chłopcy nie
specjalnie rwali się do udziału w nabożeństwach; interesowały ich
zupełnie inne sprawy, mniejsi - byli prowadzeni na modlitwy w
grupie.
Chłopcy do zabaw na powietrzu mieli wokół pałacu sporo atrakcyjnych
miejsc – piękny, zadrzewiony park ze stawami i fontanną czy pagórki
w leśnej części posiadłości.
W głębi lasu na szczycie najbliższego
wzgórza znajdowała się drewniana wieża widokowa. Od niej całą górkę
nazywano „wieżą”. Jeden z rozmówców wspomina, że w stawie z fontanną
były raki. Ich amatorami okazali się niektórzy wychowankowie oraz
wychowawczyni pani Helena Wasilewska. Gdy ktoś z wychowanków
rozpuścił plotkę, że w stawie znajdują się trupy, już tylko pani
Helena raczyła się rakami.
 Ciekawą historię wspomina Edward Lis. Na terenie parku, a konkretnie
strzelnicy znajdowało się wiele zakopanej przez Rosjan broni i
amunicji, o czym wspominał także Tadeusz Bober. Starsi chłopcy
odkopywali ukrytą
na terenie Stawowia broń i używali jej do
zabawy. Któregoś dnia urządzili oni (poza Edwardem Lisem w zdarzeniu
uczestniczył także Jerzy Kwietniewski i
Leszek Kalisz) strzelaninę z
karabinu maszynowego na terenie budynku. Panowie wspominają, że w
bocznym korytarzu na pierwszym piętrze, około 2 metrów od schodów
utkwiły w ścianie 2 kule i podobno tkwią tam do dziś. Chłopcy, chcąc
ukryć fakt, że posiadają znalezioną w parku broń i używają jej do
zabawy, powiedzieli wychowawcom, iż powodem strzelaniny był napad. Nie był to jednorazowy incydent; chłopcy urządzali sobie strzelanie
także w parku. Kiedyś przypadkowy przechodzień zmuszony był do
leżenia przez pół godziny na ziemi, bojąc się postrzelenia.
Niektórzy chłopcy mieli za
sobą doświadczenia Powstania
Warszawskiego, inni z partyzantki, naiwnie czekali na wybuch III
wojny światowej. W końcu jednak zabawy z bronią musiały się
skończyć. Gdy wydało się, że chłopcy są
w posiadaniu broni, kierownik Macieja zarządził jej spis i
ostatniego dnia ‘amnestii’ dopilnował załadowania broni na
ciężarówkę ze schodkami, pełniącą wówczas rolę autobusu, by odwieźć
ją na posterunek milicji w Sopocie. Jerzy Kwietniewski pamięta akcję
zdawania broni, w której uczestniczył razem z Edkiem Lisem, Leszkiem
Kaliszem i ósemką starszych chłopców. Wartownik przed furtką
zaskoczony widokiem uzbrojonych młodych ludzi myślał początkowo, że
to napad zbrojny. Gdy wyjaśniło się, jaki jest cel przybyłej
wycieczki nie krył radości, że milicja sopocka
wreszcie będzie dysponowała wystarczającą ilością karabinów. Według
Leszka Kalisza i tak część broni chłopcy zdołali ukryć. Dla młodych
chłopców, których dzieciństwo przypadło na lata wojny i w której – z
racji wieku – nie było im dane wziąć czynnego udziału, możliwość
posiadania broni, pobawienia się nią, postrzelania (bo i amunicję
chłopcy znaleźli) była pokusą nie do odparcia.
W piwnicy od
szczytu budynku były stalowe drzwi ze skomplikowaną kombinacją
rygli; Leszek Kalisz umiał je otwierać i gdy nocą wracał do budynku,
często korzystał z tego wejścia. Zapamiętał, że stała tam wielka
maglownica, którą wspomina również konserwator szpitala
przeciwgruźliczego, a która – z chwilą przeprowadzki szpitala
szczęśliwie trafiła do Muzeum Sopotu.
Dzieje
Jerzego Kwietniewskiego, również wychowanka PDD nr 5, są nietypowe.
Nie był on sierotą ani półsierotą - miał pełną rodzinę. Jego ojczym
był dowódcą Adama Maciei w VII Obwodzie ‘Obroża’ AK. Po wojnie
ojczym założył 4-klasową szkołę w Stegnie, a syn Jurek szedł już do
klasy piątej. W tej sytuacji Adam Macieja zaproponował chłopcu
miejsce w PDD nr 5; miał uczęszczać do szkoły w Sopocie. Udało mu
się ukończyć 2 klasy w jednym roku szkolnym (piątą i szóstą). W
sumie mieszkał na Stawowiu 1,5 roku, od 1946 począwszy; dzielił
3-osobowy pokój z Leszkiem Kaliszem i jeszcze jakimś chłopcem. Miło
wspomina panią Helenę Wasilewską, która pomagała mu z algebry.
Stawowie,
jak każdy szanujący się pałac miał swojego ducha. Pan
Kalisz z uśmiechem wspomina, że jego mama, pani Ludwika Kaliszowa
święcie wierzyła, że w pałacu straszy. Opowiadała zawsze, iż kładąc
się spać w swoim pokoiku odnosiła wrażenie, że jakaś niewidoczna
postać przytulała się do jej pleców. Czy to był żart pani Kaliszowej,
czy też może rzeczywisty lęk wynikający z faktu, że początkowo
samotnie przebywała w dużym pustym budynku, nie wiadomo, w każdym
razie historia o duchu była dodatkową atrakcją.
 W protokole
nr 35 z posiedzenia Egzekutywy KM PZPR czytamy, że ”…został na terenie
miasta Sopotu zorganizowany nowy Dom Dziecka na ul. Emilii
Plater po byłym Państwowym Zakładzie Wychowawczym i to właśnie
spowodowało taki duży napływ dzieci do szkoły TPD na ul. Książąt
Pomorskich. Jest to wynikiem przeniesienia Pogotowia Opiekuńczego z
ul. Stalina do Wrzeszcza, gdzie był przedtem Dom Dziecka, z którego
dzieci zostały rozesłane po Domach Dziecka woj. gdańskiego i część z
nich została przeniesiona do Domu Dziecka na Emilii Plater.
Przesunięcie to zostało zrobione w związku z zabraniem pomieszczeń
Pogotowia Opiekuńczego na Szpital Specjalistyczny”.
Stawowie (budynek i otaczający park)
stosunkowo szybko stało się przedmiotem zakusów Wydziału Zdrowia.
Szczególnie aktywny w staraniach o
pozyskanie obiektu dla służby
zdrowia był ginekolog dr Duchniewski, któremu marzył się duży
szpital ginekologiczno-położniczy w Sopocie. Pierwszą szansą na
wyprowadzenie Państwowego Pogotowia Opiekuńczego ze Stawowia była
kwarantanna, ogłoszona w marcu 1953 roku w związku z ryzykiem
epidemii ospy, trwająca około 1,5 miesiąca. Dzieci wraz z opiekunami
przeniesiono na IV piętro budynku Ubezpieczalni na ul. Wałowej w
Gdańsku. Na Stalina 618 pozostała jedynie rodzina pp. Podgórskich, z
podwójną funkcją: obsługi osób objętych kwarantanną i strzeżenia
mienia PPO. Gdy tylko dali oni znać, że kwarantanna dobiegła końca,
wychowankowie i personel - ciężarówkami, pociągiem, tramwajem lub
pieszo powrócili do swojej siedziby. Niestety tylko na rok…
Przejęcie obiektu przez służbę zdrowia zapisało się w pamięci jego
ówczesnych mieszkańców jako działanie agresywne, bezprawne,
nieetyczne i bardzo krzywdzące, zarówno personel Państwowego
Pogotowia Opiekuńczego, jak i jego wychowanków.
 Państwowy
Dom Dziecka nr 5 oraz Państwowe Pogotowie Opiekuńcze przy Stalina
618 w Sopocie istniały tylko osiem lat, ale przyjaźnie tam zawarte
przetrwały znacznie dłużej. Jednym z dowodów na to jest
fotografia
wykonana podczas obchodów 10 rocznicy istnienia PDD nr 4 przy ul. 23
Marca w Sopocie, do którego – po likwidacji domu na Stawowiu -
trafiła część wychowanków i wychowawców. Ponieważ nie mogli
świętować rocznicy powstania swego Domu Dziecka w miejscu jego
istnienia, przybyli na uroczystości do zaprzyjaźnionej placówki.
Poza tym wielu żyjących wychowanków utrzymuje ze sobą stały kontakt
do dzisiejszego dnia, chociaż minęło już ponad 60 lat. Także
personel podtrzymywał zadzierzgnięte w pracy przyjaźnie; panie
działały wspólnie w Związku Nauczycielstwa Polskiego.
Więcej zdjęć i faktów...
Tylko tyle, a może aż tyle informacji udało się zgromadzić na temat
okresu funkcjonowania Państwowego Domu Dziecka nr 5 oraz Państwowego
Pogotowia Opiekuńczego w Sopocie przy ul. Stalina 618. Historia tej
placówki jest zamknięta, lecz wciąż niedokończona; należy oczekiwać,
że kolejni świadkowie tamtych lat dopiszą dalsze jej strony.
|