1178 - 1856 - Pierwsze wzmianki o Stawowiu
1856 - 1945 - Powstanie pałacu
1945 - 1946 - Okupacja radziecka
1946 - 1954 - Państwowy Dom Dziecka Nr 5 i Państwowe Pogotowie Opiekuńcze - Rozdzielczy Dom Dziecka
1954 - 1961 - Miejski Szpital Specjalistyczny Położniczo-Ginekologiczny im. Dr Heleny Wolf
1961 - 2003 - Wojewódzki Szpital Przeciwgruźliczy
2003 - 2008 - Własność Urzędu Marszałkowskiego w Gdańsku
______________________________________________________________________________________________________
 

          1946 - 1954

Wstęp
 
W swej długiej i barwnej historii, Stawowie przez osiem lat (1946-1954) pełniło rolę domu rodzinnego dla grupy dzieci, które w wyniku działań wojennych straciły kontakt z najbliższymi, bądź zostały przez nich osierocone. To tu, często po raz pierwszy od kilku lat, miały wreszcie własne łóżko, ciepły posiłek, możliwość nauki i najważniejsze – poczucie bezpieczeństwa, a także życzliwość i opiekę ze strony wychowawców i personelu pomocniczego. O tym, że po strasznych przeżyciach wojennych była to dla nich autentyczna przystań świadczy fakt, że w wielu przypadkach przyjaźnie zawarte w tamtym czasie trwają do dziś, a po ponad 60 latach ówcześni wychowankowie wspominają czas pobytu w domu dziecka z rozrzewnieniem i nostalgią.
 
 
Część wychowawców i personelu mieszkała razem z wychowankami na terenie pałacu; niektórzy ze swoimi rodzinami i własnymi dziećmi. Na terenie placówki mieszkał też pierwszy jej kierownik Adam Macieja z żoną i córką Mirą, wychowawczynie – Zofia Konopacka i Helena Wasilewska z dziećmi, higienistka oraz intendentka Albina Krukowska z synem i córką.
 
Postanowiłyśmy dotrzeć do dawnych wychowanków, by ich słowami opowiedzieć historię Państwowego Domu Dziecka nr 5 przy ul. Stalina 618 w Sopocie - historię, którą warto ocalić od zapomnienia nie tylko dlatego, że opisuje dramatyczne ludzkie losy czasu wojny, ale także dla oddania hołdu ludziom, którzy ciężko dotkniętym przez los dzieciom stworzyli namiastkę domu rodzinnego. 
Udało nam się odnaleźć dr Ewę Urban-Borucką, wnuczkę Adama Maciei – niezapomnianego kierownika PDD nr 5, Barbarę Wójcik - wdowę po Zygmuncie Wójciku, jednym z wychowawców; rozmawiałyśmy z rodzeństwem Barbarą Wasilewską i Jerzym Krukowskim - dziećmi intendentki Albiny Krukowskiej (pani Barbara jest synową jednej z wychowawczyń pani Heleny Wasilewskiej) oraz z Eugeniuszem Krzysztofem Kujawskim, obecnie znanym aktorem filmowym i teatralnym, synem zatrudnionej w Domu Dziecka krawcowej Marty Bałłachowej, a także Henryka i Stanisława, synów Katarzyny i Piotra Zublów oraz Ryszarda, syna Marii i Władysława Podgórskich. Dotarłyśmy także do wychowanków PDD nr 5: Czesława Mikuska, Jerzego Kwietniewskiego, Lucjana Śmiecha, Władysława Ćwioro, Edwarda Lisa, Marii Wiszniewskiej-Radionow, Macieja Lecha Kalisza oraz Tadeusza Bobera.
 

Niektórzy - przed skierowaniem ich do innej placówki - spędzili na Stawowiu jedynie krótki czas (L.  Śmiech, M. Wiszniewska), inni mieszkali tam znacznie dłużej (przykładem jest pan Edward Lis, który w PDD nr 5 mieszkał od początku istnienia domu aż do jego likwidacji w 1948 roku; został wówczas przeniesiony do Domu Dziecka przy ul. Topolowej we Wrzeszczu). Wychowankami Domu były dzieci polskie przybyłe z Syberii i Uzbekistanu (np. Maria Wiszniewska, Czesław Mikusek oraz bracia Władysław i Feliks Ćwioro, dzieci z powstańczej Warszawy i dzieci z Kaszub (m.in. kuzynowie: Rajmund i Tadeusz Bolduanowie oraz Kazik Lass); najczęściej sieroty i półsieroty, w tym także dzieci pozostawione przez matki, jak np. 6-letni Witold Wojciech Wojciechowski zwany Witusiem, którego mama wyjechała i po którego po jakimś czasie wróciła – pan Krukowski zapamiętał widok uszczęśliwionego Witusia, przytulającego się do mamy.

                                               

 

                                                                                                                                                                            

                                                                                                                                                                                                   

PDD nr 5 w Sopocie przy ul. Stalina 618 istniał od września 1946 r. do roku 1948; potem – aż do października 1954 było tu Państwowe Pogotowie Opiekuńcze Rozdzielczy Dom Dziecka. W roku 1950 kierowniczką PPO była Anna Biesiekierska, która mieszkała na terenie placówki wraz z córką i dwoma synami. Jej córka Maria przez ponad pięć miesięcy pracowała na Stawowiu jako wychowawczyni. Ponadto zatrudnieni byli następujący wychowawcy: Helena Wasilewska, Regina Walicka (później Chamienia), Ignacja Dragan, Jerzy Staszkiewicz, Zofia Konopacka, Henryka Piotrowska (później Skuratowicz), Longina Janikowska i Zdzisława Narloch, Wanda Olejniczak oraz Stanisław Danielczyk, który pracował od wiosny 1948 roku do końca roku 1949. Intendentką nadal była Albina Krukowska, higienistką Józefa Kobierzycka (zastąpiła panią Bucową), Władysław Podgórski był konserwatorem, a jego żona Maria główną kucharką. Piotr Zubel pełnił funkcję ogrodnika a jego żona Katarzyna była kucharką; ponadto zatrudnione były jeszcze dwie osoby: Genowefa Żuk i Franciszka Jakimiec. Pasją wychowawcy Jerzego Staszkiewicza była fotografia; w latach późniejszych został fotoreporterem Głosu Wybrzeża. Jego dziełem jest zdjęcie wychowanków grających w piłkę w parku przed pałacem, które wykonał będąc już pracownikiem prasy; na rewersie fotografii jest jego służbowa pieczątka z nazwiskiem i nazwą dziennika.

W 1954 roku PPO zostało przeniesione do Wrzeszcza na ul. Jaśkowa Dolina 23C, a w pałacu - po wykonaniu niezbędnego remontu - rozpoczął działalność Miejski Szpital Specjalistyczny Położniczo - Ginekologiczny im. Dr Heleny Wolf.
 
Wszystkim naszym rozmówcom gorąco dziękujemy za poświęcony czas i udostępnienie posiadanych pamiątek. Dzięki ich godnej podziwu pamięci udało się na zbiorowej fotografii z 1946 roku (otworzy się w nowym oknie)  zidentyfikować - całkowicie lub częściowo - 59 z 74 sfotografowanych osób (wychowanków i personelu PDD nr 5). Liczymy na to, że może odezwą się inni wychowankowie lub ich rodziny, uzupełniając brakujące dane.  
 
Dorota Starościak i Anna Badowska
 
 
_____________________________________________________________________________________________________________
 
 
Państwowy Dom Dziecka Nr 5    1946 - 1948
Państwowe Pogotowie Opiekuńcze - Rozdzielczy Dom Dziecka    1948 - 1954
Sopot, ul. Stalina 618
 

Pałac na Stawowiu tuż po wojnie

 
 
Po wojnie, w której wiele dzieci straciło rodziców, zaistniała pilna konieczność zapewnienia sierotom należytej opieki. Już 23 marca 1945 roku (w dniu wyzwolenia Sopotu) Ministerstwo Oświaty zwróciło się do wszystkich Kuratoriów z prośbą o dokonanie spisu wszystkich osieroconych dzieci. Kuratorium Okręgu Szkolnego Gdańskiego w Sopocie (Okólnik nr 7 w sprawie rejestracji sierot) 9 maja 1945 roku zleciło tę akcję Inspektoratom Szkolnym: „Zechcą Inspektoraty Szkolne do dnia 25.VI.1945r. przeprowadzić z pomocą kierowników szkół i nauczycieli rejestrację wszystkich dzieci – sierot, pozostających bez środków utrzymania na terenie województwa”.
 
 
Palącym problemem było także poszukiwanie i dotarcie do dzieci polskich, umieszczonych u rodzin niemieckich w celu zgermanizowania. Ówczesne władze poprosiły o pomoc w tej sprawie Kurię Biskupią w Pelplinie. Już w lipcu 1945 roku narodził się pomysł utworzenia w Gdańsku Brzeźnie „Miasta Dziecka”. Miały tam trafić sieroty, ale także dzieci rodziców pracujących, nie mających czasu na wychowywanie swych pociech w wieku 3-12 lat; docelowo zakładano 2-3 tysięcy dzieci w wieku do 18 roku .życia. Dzieci miały być wychowywane w duchu najdalej posuniętej samodzielności, przy ograniczonej do minimum opiece ze strony dorosłych. Pomysłodawcy tak pisali o swym projekcie: „Dla nowej Polski musimy stworzyć nowego człowieka”; celem Miasta Dziecka miało być: ”[...] osiągnięcie typu człowieka mocnego przez uspołecznienie od najwcześniejszych lat życia przy uwzględnieniu higieny psychicznej”. Pomysł, z powodu braku sił fachowych i trudności aprowizacyjnych został odłożony na później i o ile wiemy - nigdy nie zrealizowany.
 
Organizowano więc domy dziecka, w których znajdowały schronienie dzieci przywiezione do Polski z Syberii czy z obozów, a także osierocone dzieci, które po wojnie znalazły tymczasową opiekę u obcych ludzi. W Okólniku nr 39 Kuratorium Okręgu Szkolnego Gdańskiego w Sopocie z 14 lipca 1945 roku czytamy miedzy innymi: „[...] w związku z przejęciem przez Ministerstwo Oświaty od Ministerstwa Opieki Społecznej opieki nad dzieckiem osieroconym względnie opuszczonym, w wieku od lat czterech, powstaje konieczność zorganizowania opieki dla przeszło 300-tysięcznej rzeszy na obszarze Państwa. Na terenie województwa Gdańskiego projektuje się ulokowanie co najmniej 20 tysięcy dzieci i młodzieży.” Starsze dzieci przenoszono z domów dziecka w małych miejscowościach, w których nie było szkół średnich, do placówek w miejscowościach większych. W związku z tym w Sopocie zaistniała potrzeba stworzenia miejsc dla setek dzieci. Pierwsza grupa chłopców przybyła na Stawowie z domu dziecka w Gdańsku, mieszczącego się przy ulicy Polanki 122 A, w dawnym Dworze Schopenhauera. Tam od 1869 roku mieścił się przytułek dla sierot, a obecnie jest schronisko dla nieletnich. Ze szczątkowych informacji wiemy jedynie, że jego ówczesny kierownik nie tylko okradał dzieci z pomocy UNRRA, ale także tolerował kradzieże wychowanków, np. włamania do kiosków, najczęściej zresztą powodowane głodem. Gdy został usunięty z funkcji kierownika i aresztowany, zastąpił go Adam Macieja z personelem, m.in. paniami Heleną Wasilewską i Albiną Krukowską. Starsi wychowankowie, przyzwyczajeni przez poprzedniego kierownika do dużej swobody i samowoli, nie zaakceptowali „ograniczania” ich wolności, buntowali się przeciwko nowym wychowawcom i wprowadzonemu przez nich regulaminowi. Wylewali jedzenie, tłukli metalowymi miskami o stoły, rzucali kamieniami w okna.
Z czasem, gdy wyżywienie wyraźnie poprawiło się, a była to zasługa nowej intendentki pani Krukowskiej, zaczęli się uspokajać. Nie mniej jednak, pomimo obietnic kuratorium, że jeśli zachowanie chłopców poprawi się (a tak się stało), nie zostaną oni rozparcelowani, wszyscy wychowankowie powyżej 10 roku życia zostali wywiezieni do innych placówek, a na ich miejsce przywieziono nowych chłopców. W grupie tych, którzy pozostali był także wspomniany sześcioletni Wituś. Stamtąd właśnie pod koniec lata 1946 nastąpiła przeprowadzka chłopców do Domu Dziecka na Stawowiu, do Sopotu na ulicę Stalina 618, a od września dzieci rozpoczęły naukę w Szkole Podstawowej nr 2 w Sopocie.  Niektórzy świadkowie tamtych wydarzeń wspominają krótki epizod w życiu Stawowia, gdy na okres około 2 tygodni było ono miejscem pobytu grupy dziewczynek, przeniesionych następnie do PDD nr 4 przy ulicy 23 Marca.
 
Świadkiem powstawania Państwowego Domu Dziecka nr 5 był Maciej Lech Kalisz, zwany przez kolegów Leszkiem, pochodzący z Mostów na Białorusi. Razem z mamą Ludwiką, młodszym bratem Tadeuszem (12 lat) oraz siostrami Małgosią i Joasią był pierwszym mieszkańcem PDD nr 5, a właściwie budynku, w którym dopiero miał powstać dom dziecka. Miał wówczas 16 lat. Jego mama tuż po przyjeździe do Gdańska (na początku lata 1946 roku) dostała z Kuratorium Okręgu Gdańskiego skierowanie do pracy na Stalina 618 w charakterze kucharki. Było to dosłownie kilka dni po opuszczeniu Stawowia przez Rosjan. Budynek był zdewastowany, w drzwiach wejściowych brakowało zamków, a pomieszczenia były całkowicie pozbawione mebli, ponieważ szabrownicy wynieśli wszystko, co miało jakąś wartość.
 

 Początkowo mieszkali w całym budynku sami, jedynie z mamą. Większość szyb była wybita, jednak okna szybko zostały oszklone – władze przydzielały bowiem urzędom, szkołom i innym instytucjom publicznym szkło zarekwirowane z prywatnych zakładów szklarskich na potrzeby odbudowy miasta. Na ścianach widniały rosyjskie hasła, np. Niech żyje towarzysz Stalin, Chwała sowieckiej armii czy Śmierć faszystom. Pierwsi lokatorzy zajęli mały pokoik, okno zasłaniając dyktą, a drzwi na noc podpierając dla bezpieczeństwa deską. Dom należało wysprzątać i przygotować na przybycie nowych lokatorów. Chłopiec ze specjalnym dokumentem z Kuratorium codziennie przyprowadzał piechotą z mieszczącego się przy ul. Marynarki Polskiej w Gdańsku przesiedleńczego obozu Narwik (dla cywilnej ludności) od 10 do 15 Niemców, by pracowali przy sprzątaniu budynku. Nie było łatwe eskortowanie tej grupy, bo wciąż się gdzieś rozpraszała, odwiedzając znajomych lub po drodze załatwiając jakieś interesy.
 

W pomieszczeniach walało się dużo dokumentów i czasopism niemieckich. Szyb windy w całości wypełniony był żużlem i popiołem, ponieważ dotychczasowi lokatorzy tam właśnie wysypywali odpady z piecyków, którymi ogrzewali pomieszczenia. W dawnym salonie znajdowała się ogromna mapa plastyczna z gliny – makieta okolicznych terenów, głównie ich części zalesionej. Wszystko to należało usunąć. Porządkowanie budynku trwało dobry tydzień. Nie było bieżącej wody ani prądu, myto się więc w stawie. W górnym stawie było urządzenie, które pompowało wodę do zamkniętego zbiornika, skąd grawitacyjnie spływała w dół, a ponieważ była bardzo czysta, używano jej do picia i gotowania potraw. Jakiś czas później kolejni pracownicy PDD nr 5 - panowie Władysław Podgórski i Piotr Zubel (prywatnie szwagrowie), ogrodzili posesję, naprawili kotłownię i uruchomili wodociąg, ale woda nadal pochodziła z górnego zbiornika – zdarzało się bowiem, że po odkręceniu kranu wyskakiwały stamtąd małe żabki. Maciek Kalisz własnoręcznie naprawił dwie fontanny; jedną na dolnym stawie, a drugą w parku przed wejściem głównym do budynku. Ta druga stosunkowo szybko została zlikwidowana, bo wciąż się zatykała.
 

 Stawowie dla wielu osieroconych chłopców, którzy dzieciństwo spędzili w trudnych warunkach wojennych, często w dramatycznych okolicznościach, było miejscem wspaniałym, rajem niemal, a pałacyk, ze względu na położenie i okalający go piękny park i las - wymarzonym domem. Maciej Kalisz do tej pory pamięta swoje pierwsze dni na Stawowiu i wspomina ogromne wrażenie, jakie  zrobił na nim widok z wieży, znajdującej się w lesie, gdy spojrzał na Bałtyk i - zafascynowany tym widokiem - stał tak przez długi czas, nie mogąc się ruszyć.
 

 

 

Zanim jednak mógł wyłącznie cieszyć się urokami pobytu w tym miejscu, musiał ciężko pracować, pomagając mamie w organizowaniu Domu Dziecka. Do jego zadań należało między innymi dostarczanie żywności. W pierwszych dniach udawał się po nią do Oliwy, potem pojawiły się paczki UNRRA. Pierwsze paczki dostarczyła szwedzka organizacja charytatywna. Były to sporej wielkości kartony, nie zaklejone, zamknięte jedynie tekturowymi opaskami. W środku między innymi znajdowała się puszka z lejącą masą przypominającą leguminę, która okazała się być topionym serem, oraz jajka w proszku. Do dziś pamięta smak pierwszej jajecznicy usmażonej przez mamę z tych nieznanych im produktów. W transporcie znajdowała się również kasza. Cały prowiant złożono w piwnicy w pomieszczeniu obok kuchni. Niestety wieści o dostawie żywności rozchodziły się szybko - w nocy pojawił się złodziej i nieco prowiantu ubyło.  Leszek Kalisz z rozbawieniem wspomina późniejsze zaangażowanie wychowanków w rozładunek paczek UNRRA. Ponieważ kartony nie były zapieczętowane, chłopców spragnionych smakołyków kusiła ich zawartość i w krzakach szybko je otwierali, wyjmowali czekoladę i papierosy Camel, a następnie paczki równie sprawnie zamykali i wnosili do magazynku.
 

Ponieważ Dom Dziecka Nr 5 miał być domem dla chłopców, dwie córki pani Kaliszowej, Małgosia i Joasia, zostały przeniesione do domu dziecka na Oruni, prowadzonego przez organizację kościelną. Z tego też względu pani Kalisz pod koniec 1946 roku również przeniosła się tam do pracy. Maciej Kalisz i jego brat pozostali w PDD nr 5 do połowy 1947 roku, kiedy powrócił z Anglii ich ojczym (był w Armii Andersa) i rodzina znalazła własne mieszkanie na Wyspie Spichrzów. Jednak początek wspólnego życia połączonej po wojennej zawierusze rodziny naznaczony był dramatycznym wydarzeniem - młodszy brat Macieja Kalisza, Tadeusz, zginął tragicznie w tym samym roku przy odgruzowywaniu domu przy ulicy Owsianej w Gdańsku.
 

 Z każdym dniem przybywali na Stawowie kolejni pracownicy z rodzinami - przyszli wychowawcy i personel pomocniczy – którzy mieli za zadanie przygotować budynek na przyjęcie sporej gromadki osieroconych dzieci.  Pracy było dużo, czasu niewiele, bo we wrześniu zaczynał się rok szkolny i dla dzieci miał rozpocząć się nowy etap w ich życiu, dla większości o wiele radośniejszy niż poprzednie. A wiosną 1947 roku miało miejsce uroczyste poświęcenie Państwowego Domu Dziecka nr 5, które było dla wszystkich radosnym wydarzeniem i uwieńczeniem ciężkiej pracy wielu osób.
 

Wyjątkową postacią PDD nr 5 był jego kierownik Adam Macieja.  Był to człowiek obdarzony autentycznym zamiłowaniem do pracy z młodzieżą. Wykształcenie pedagogiczne zdobył jeszcze przed wojną. Związany wcześniej z AK - był porucznikiem - uczył wychowanków piosenek powstańczych.  Adam Macieja, jako wychowawca i pierwszy kierownik PDD nr 5 wrył się głęboko w pamięć swoich wychowanków.
 

Stan techniczny budynku głównego i gospodarczego budziły wiele zastrzeżeń; już w roku 1946 kierownik Macieja wystąpił do Gdańskiej Dyrekcji Odbudowy w Sopocie z prośbą o wykonanie niezbędnych prac naprawczych. Prośbę o remont ponowił w roku 1948; tym razem okazała się ona skuteczna i ruszyły prace projektowe, kosztorysowe oraz przygotowawcze. Remont zakończył się w roku 1950; ogólny koszt wykonanych robót wyniósł 394 899 zł. Gdy w roku 1948 Adam Macieja został awansowany i przeszedł do pracy w kuratorium, administratorką Domu została Modesta Nowicka, z kolei po niej kierownictwo PDD nr 5 objął Mieczysław Grudzień. Pracował niestety na tym stanowisku stosunkowo krótko, gdyż nie krył swojej religijności, a po utworzeniu PZPR w grudniu 1948 r. stalinizacja Polski rozpoczęła się na dobre.  
 

Adam Macieja na rozmaitych zebraniach i konferencjach dzielił się swoimi doświadczeniami z okresu pracy w PDD nr 5. Na III Zjeździe Autorów Odczytów Pedagogicznych wygłosił odczyt pt. „Jak walczę o dobre wyniki nauczania w pracy dydaktyczno-wychowawczej Domu Dziecka”. Główne treści tego odczytu opublikowano w miesięczniku „Dom Dziecka” z roku 1954 (Nr 2). Odnajdujemy tam wspominanego już wcześniej Felka Ćwioro, który poszedł na rozpoczęcie roku szkolnego w VIII klasie liceum ubrany w marynarkę z łatą na łokciu i został z tego powodu nietaktownie i bezmyślnie wyśmiany przez nauczyciela. Po powrocie ze szkoły oznajmił, ze kończy swoją edukację i więcej jego noga w tej szkole nie postanie. W wyniku perswazji kierownika Maciei, który interweniował w tej sprawie u nauczyciela, Felek nauki nie zarzucił, szkołę ukończył z odznaczeniem, a później po studiach w Leningradzie był profesorem chirurgii szczękowo-twarzowej w Akademii Medycznej we Wrocławiu.

 Pytani przez nas wychowankowie wymienili nazwiska trzech wychowawczyń, które swoją życzliwością i troską najbardziej zapadły im w pamięć. Były to panie: Józefa Garniewicz, która opiekowała się dziećmi ze szkoły podstawowej (zastąpiła ona Marię Polińską, która pojawiła się na Stawowiu z pierwszą grupą dzieci, przybyłą z Oliwy), Helena Wasilewska (wychowawczyni chłopców uczących się w szkołach zawodowych) i Zofia Konopacka (wychowawczyni licealistów). Panie Konopacka i Wasilewska przyjaźniły się z panią Alą Krukowską – intendentką. Pełniła ona tę funkcję z nadzieją, że z czasem uda jej się przejść do pracy pedagogicznej, do której miała właściwe przygotowanie, jako że jeszcze przed wojną ukończyła Seminarium Nauczycielskie im. Królowej Jadwigi w Wilnie. Paradoksalnie jednak, wzorowe wypełnianie obowiązków intendentki stało się przeszkodą dla zmiany stanowiska; żaden z kolejnych kierowników placówki nie chciał bowiem ponosić ryzyka związanego z przyjęciem nowej osoby. Wszystkie trzy panie miały za sobą dramatyczne przejścia wojenne; pani Wasilewska z synem i matką staruszką spędziła 6 lat w Kazachstanie, pani Konopacka trafiła do Sopotu ze Lwowa, a pani Krukowska z Wilna. Wraz z rodzinami mieszkały na terenie placówki, w związku z czym czas ich pracy nie był limitowany. Jak wspomina syn pani Krukowskiej, Jerzy, mama zaczynała pracę o 6 rano, ale wstawała codziennie o godzinie 5, aby mieć czas na zagrzanie wody do mycia i przygotowanie się do pracy. Wszystkie panie spotykały się najczęściej po obiedzie, kiedy miały mniej obowiązków zawodowych i wówczas omawiały najpilniejsze do załatwienia sprawy.

 

Wychowawcą wspominanym równie ciepło przez wychowanków jest Zygmunt Wójcik. Przyjechał na Wybrzeże tuż po wojnie. Znalazł na Stawowiu pracę wychowawcy, mieszkanie i utrzymanie. Jednocześnie uczęszczał na kursy maturalne w zakresie szkoły średniej ogólnokształcącej. Państwo Wójcikowie pobrali się w roku 1958; Barbara Wójcik pamięta, że razem z mężem złożyli pierwszą wizytę państwu Maciejom, którzy od 1949 roku mieszkali w Sopocie na rogu ulic Chopina i Grunwaldzkiej. Zygmunt Wójcik, po likwidacji placówki na Stawowiu pracował jako wychowawca w PDD nr 4 przy ulicy 23 Marca w Sopocie; później znalazł tam także zatrudnienie - usunięty z kuratorium za przeszłość AK-owską - Adam Macieja. Sopockie mieszkanie państwa Maciejów ciepło wspomina Maria Wiszniewska, wówczas już wychowanka PDD nr 4, która wielokrotnie bywała zapraszana na – jak to dziś ocenia - „dokarmianie”. Chociaż posiłki w Domu Dziecka nie były złe, to jednak domowe jedzenie było czymś niezwykle cennym i to nie ze względu na menu, ale na możliwość spożywania ich w rodzinnej, serdecznej atmosferze, co dla osieroconych dzieci było nie tylko ważne, ale wręcz miało charakter terapeutyczny. Pan Macieja doskonale to rozumiał.

Część personelu mieszkała w budynku domu dziecka, razem z wychowankami, np. panie Konopacka i Krukowska na piętrze, a personel kuchenny na poddaszu. Początkowo w budynkach gospodarczych mieszkał wozak, którego pan Kalisz zapamiętał, ponieważ w związku z jego pilnym wyjazdem któregoś dnia, musiał go zastąpić i przywieźć z kuratorium z Sopotu, mieszczącego się przy ul. Grunwaldzkiej 31, amerykańskie łóżka polowe dla dzieci. Chłopiec sprawnie powoził parą koni, ale z powodu nieznajomości miasta, wydarzyła mu się historia, którą wspomina z rozbawieniem do dziś. Otóż dojechał do Sopotu, ale zamiast skręcić w obecną ulicę 3 Maja lub Podjazd, zjechał w prawo tuż za II Liceum Ogólnokształcącym - budząc popłoch przechodniów – i przejechał na drugą stronę torów przejściem dla pieszych, biegnącym wzdłuż obecnej ulicy Marynarzy. Krótko po tej dość niebezpiecznej dla pieszych przeprawie zabezpieczono to przejście słupkami. 
 

W późniejszym okresie w budynku gospodarczym mieszkał personel pomocniczy PDD nr 5, m.in. kucharki i konserwator; znajdowała się tam również pralnia. Niechlubną pamiątką po okresie, gdy w budynku pałacu stacjonowali sowieccy żołnierze były pluskwy. Jerzy Krukowski wspomina dość radykalną metodę odpluskwiania poprzez palenie siarki w pomieszczeniach. Leszek Kalisz nie pamięta pluskiew, natomiast wspomina, że w początkowym okresie w instalacji kanalizacyjnej szalały całe masy szczurów. Przed budynkiem głównym stała - pozostawiona przez Rosjan - bardzo pięknie ozdobiona i pomalowana budka wartownicza; później została rozebrana i przeznaczona na opał.

Budynek pałacu był okazały, natomiast umeblowanie było dość zwyczajne i proste; Edward Lis pamięta jedynie stojący zegar gdański, zdobiący pokój, w którym mieszkał kierownik Adam Macieja. Sztukaterie na suficie w tzw. świetlicy były kolorowe (seledyn, brąz, żółć); wg Jerzego Krukowskiego pierwotnie były one białe, a pomalowano je już w czasie istnienia Domu Dziecka. Rozmówcy pamiętają doskonale piękne kute balustrady głównej klatki schodowej, ozdobione motywem winorośli. Chłopcy – wbrew zakazowi wychowawców – chętnie zjeżdżali po poręczach. Któregoś dnia wieczorem Adam Macieja kazał przykręcić do poręczy metalowe kulki, ale nawet siniaki nie powstrzymały chłopców przed przyjemnością zjeżdżania.
 

Wychowankowie mieszkali w kilkuosobowych pokojach. W sypialniach znajdowały się polowe łóżka (drewniany stelaż i naciągnięty nań brezent) z siennikiem i kocem, stół do odrabiania lekcji oraz szafki na ubrania. Leszek Kalisz pamięta jedynie łóżka polowe, a także taborety (wspominane przez innych szafki pojawiły się zapewne później). Wszystkie pokoje miały centralne ogrzewanie. Według Edwarda Lisa każdy pokój miał swoją nazwę; on mieszkał na I piętrze w pokoju o nazwie Kraina Pereł (same ‘perełki’ mieszkały w tym pokoju), zapamiętał też nazwę innego pokoju - Orle Gniazdo. W pierwszym roku funkcjonowania domu – gdy mieszkali tam bracia Kaliszowie - pokoje nie miały jeszcze nazw. Edward Lis, który trafił do PDD nr 5 z Syberii twierdzi, że gdy otrzymał własne łóżko, odzież, książki i wyżywienie poczuł, że trafił do raju. Władysław Ćwioro mieszkał w jednym pokoju ze swoim starszym bratem Feliksem oraz braćmi Rajmundem i  Tadeuszem Bolduanami, synami Teodora Bolduana, burmistrza Wejherowa. To oni powiesili na ścianie wspólnego pokoju maksymę Seneki młodszego: "Non scholae, sed vitae discimus” „Uczymy się nie dla szkoły, ale dla życia”. Leszek Kalisz mieszkał w jednym pokoju z Jurkiem Kwietniewskim i Dolkiem Kaczmarkiem (Zwaryczem?), a Edward Lis z Tadeuszem Boberem.

Eugeniusz Kujawski pobyt w PDD nr 5 wspomina nie najlepiej; czuł się bardzo samotny, poniekąd odrzucony - nie był sierotą, a z powodów społecznych musiał przebywać w domu dziecka. Jego oparciem i opiekunem był Dolek (Adolf) Zwarycz, zwany Miśkiem. Był to silny chłopak, nałogowo palący papierosy, który to nałóg zawdzięczał pobytowi w Rosji - podobno palenie powodowało zawrót głowy, zabijało głód i pozwalało zasnąć.

Chłopcy praktycznie nie posiadali porządnych ubrań. Dom Dziecka zatrudniał dwie krawcowe - panią Martę Bałłachową (przed wojną była znaną w Gdańsku krawcową) i panią Flisową, które przerabiały otrzymane z UNRRA mundury wojskowe na ubrania dla starszych chłopców. Lucjan Śmiech pamięta, że były to mundury żołnierzy angielskich. Każdy wychowanek otrzymywał spodnie i czarną bluzę, zwaną angielką, wojskowy płaszcz i wojskowy beret. Dla dzieci poniżej 15 roku życia kupiono ciemnoniebieski materiał, z którego uszyto bluzy i spodenki. Według Leszka Kalisza ubrania były szyte z amerykańskich mundurów z demobilu, przefarbowanych na granatowo. Najtrudniej było o buty; Władek Ćwioro, który miał niedużą stopę, dostał damskie pantofle na szpilkach. Pomimo, że obcięto w nich obcasy; w butach tych nie dało się chodzić. Odzież pochodząca z paczek UNRRA kierowana była na wniosek Kuratorium Okręgu Szkolnego Gdańskiego w Sopocie do państwowych i społecznych domów dziecka, a także do sierot znajdujących się w rodzinach zastępczych. We wrześniu 1946 roku do podziału między pomorskie domy dziecka trafiło 1300 kg obuwia. Obuwie to wydawano na kilogramy w zamkniętych skrzyniach z magazynów Wojewódzkiego Komitetu Opieki Społecznej w Sopocie, mieszczących się przy ul. Władysława IV 16/18. Komitet w piśmie do Kuratorium z 16 września 1946 roku prosi „o nadesłanie listów indywidualnych osób obdarzonych z podziękowaniem dla społeczeństwa amerykańskiego /przynajmniej co trzecia osoba/ oraz ewentualnie fotografii”[*]. Rozdzielanie odzieży odbywało się komisyjnie, wagowo lub na sztuki; przykładowo PPD nr 5 w Sopocie 12 września 1946 roku otrzymał dla swoich wychowanków 214 sztuk odzieży.

Posiłki gotowały kucharki, m.in. pani Ludwika Kalisz, a dyżurni chłopcy podawali je na stół; oni również znosili brudne naczynia. Na śniadanie było pięć kromek chleba z masłem z orzeszków ziemnych (trzy do zjedzenia na miejscu, dwie do szkoły) i kawa zbożowa, rzadko herbata. Wszyscy jedli posiłki razem, każda grupa miała swoją salę. Talerze i kubki były fajansowe, a sztućce aluminiowe. Obiady były dwudaniowe, choć bywał i deser. Czasami deser stanowił plasterek cytryny posypany cukrem, a niekiedy pojawiała się czekolada. Zupę podawano w wazach,  a drugie danie było porcjowane przez kuchnię. Na niedziele i święta pieczono ciasto, rzadziej pojawiało się kakao. Każdy z wychowanków w dniu swoich imienin był obdarowany ciastem specjalnie dla niego upieczonym, którym częstował osobiście wszystkich kolegów. W czasie wręczania ciasta śpiewano „Sto lat”. Posiłki wydawano w jadalni - dużej sali, która służyła też jako świetlica - do odrabiania lekcji i do zabaw (panowie wspominają np. „perskie oczko”).

 

Według dokumentów Kuratorium Okręgu Szkolnego, znajdujących się w zasobach Archiwum Państwowego w Gdańsku, w latach 1947- 1950 domy dziecka były zaopatrywane w żywność (głównie mleko pełne i chude, smalec, mięso i konserwy) także przez Międzynarodowy Nadzwyczajny Fundusz Pomocy Dzieciom. Kiedyś – jak wspomina Jerzy Krukowski – na Stalina 618 trafiła fura krowich głów, z których kuchnia przyrządziła gulasz - co wrażliwsi chłopcy, przez długie lata z niechęcią patrzyli na tę potrawę. W każdym razie wyżywienie w Domu Dziecka wszyscy wychowankowie oceniają jako zadowalające. Gdy skończyła się pomoc z UNRRA, coraz trudniej było o produkty, ale jak na tamte czasy i warunki - jedzenie było urozmaicone, a przede wszystkim zawsze w wystarczającej ilości.
 

Aprowizacja Domu Dziecka często odbywała się w niekonwencjonalny sposób. Wspomniany wcześniej Wituś (na zdjęciu z prawej) bardzo lubił śpiewać. Dzięki jego śpiewowi PDD dostał większe „dodatki” (przydziały) z kuratorium, ponieważ podczas kontroli Wituś – wyciągając ręce ku wizytatorkom - zaśpiewał Hej blisko sięgam ręką nieba, a nie sięgnę kromki chleba, wywołując łzy wzruszenia, a w konsekwencji większą hojność urzędniczek. Władysław Ćwioro, pytany o posiłki odpowiedział, że nie pamięta już, jakie było wyżywienie, ale pamięta, że na pewno nie chodził głodny (inaczej niż w domu dziecka w Rosji, dokąd - po śmierci rodziców z głodu i wyniszczenia - trafił z trzema braćmi; tam zmuszeni byli jadać nawet ogryzki, znalezione na ulicy). Z kolei Edward Lis wspomina posiłki jako dobre, z uwzględnieniem takich „dziwactw” jak jego wegetarianizm. Aż trudno uwierzyć, że w trudnych warunkach powojennych, kuchnia przygotowywała specjalnie dla niego alternatywne dla mięsa posiłki. Ciekawe, jak pamięć ludzka zatrzymuje się na jakimś na pozór nic nie znaczącym szczególe. Tadeusz Bober zapytany o wyżywienie, zapamiętał jedynie masło kakaowe z paczek UNRRA.

Myto się w zimnej wodzie; raz w tygodniu była ciepła woda i obowiązkowa kąpiel, połączona z myciem głowy. W PDD nr 5 i PPO była izolatka dla dzieci chorych; na stałe zatrudniona była higienistka, natomiast lekarz był dochodzący. Na bieżąco o zdrowie dzieci troszczyła się higienistka - początkowo pani Bucowa (miała córkę Janinę), potem pani Kobierzycka, wreszcie pani Helena Pawlik, wdowa, która później wyszła za mąż za pana Kazimierza Ślisza.  Profilaktycznie codziennie serwowano dzieciom łyżkę tranu, zagryzaną chlebem z solą. Lucjan Śmiech wspomina, że dzieci wątłego zdrowia wysyłano do prewentorium. Natomiast Maria Wiszniewska pamięta, że kucharki szczególnie dbały o małe dzieci, podsuwając im np. szklankę mleka. W tym czasie sytuacja zdrowotna wszystkich dzieci, nie tylko mieszkających w domach dziecka, pozostawiała wiele do życzenia. Groziła im gruźlica, jaglica, wszawica i świerzb; Kuratorium okólniku nr 87 z 18 września 1945 roku zwracało na to uwagę zarówno lekarzom szkolnym jak i dyrektorom szkół. Przed rozpoczęciem nauki w szkole, dzieci zostały zbadane przez psychologa, który kwalifikował je do szkoły „normalnej” lub „specjalnej”. Co jakiś czas odbywał się przegląd głów dla zapobieżenia wszawicy. Natomiast raz na miesiąc zjawiał się fryzjer i na parterze wieży pałacowej strzygł wychowanków. Starsi chłopcy, m. in. Leszek Kalisz i Edward Lis czasami wspinali się na szczyt tej wieży, by przez lornetkę oglądać statki. Było to dla chłopców niezwykle atrakcyjne miejsce zabaw, a dni wizyty fryzjera były chyba jedynymi, kiedy pojawiała się możliwość zakradnięcia się na wieżę, ponieważ na co dzień nie wolno im było tam wchodzić.

Problemy edukacyjne dzieci przybyłych z Rosji ilustruje historia Władka Ćwioro. Jego rosyjskie świadectwo z czwartej klasy z Namanganu, gdzie znalazł się po śmierci rodziców, zostało przetłumaczone i w oparciu o nie uzyskał polskie świadectwo ukończenia szóstej klasy. Poszedł więc od razu do siódmej klasy SP nr 2 w Sopocie. Jak twierdzi, do końca szkoły miał problemy z nauką, ponieważ brakowało mu programu piątej i szóstej klasy. W przypadku Edwarda Lisa po ukończeniu na Syberii 6-klasowej szkółki wiejskiej (w języku rosyjskim), w Sopocie został zakwalifikowany - po przeegzaminowaniu go z matematyki, fizyki i chemii - do 2 klasy gimnazjum. Uczęszczał do ogólniaka przy ulicy Stalina, a pomocy w odrabianiu lekcji udzielały mu panie Konopacka i Wasilewska.

Dramatyczne były losy Czesława Mikuska, pochodzącego z Wołynia. Ojciec jego został wywieziony i wszelki ślad po nim zaginął, matka zmarła z głodu w 1940 roku, a on, jako dziewięciolatek, razem z młodszym rodzeństwem: 8-letnią Jadwigą, 7-letnią Romą (która później była wychowanką, a następnie wychowawczynią i kierowniczką Domu Dziecka nr 4 w Sopocie) i 4-letnim Marianem, tułał się po domach dziecka, początkowo rosyjskich, a potem polskich w Stawropolu i Cisowaja. Powrót rodzeństwa do Polski rozpoczął się wiosną 1946 roku. Z Domu Dziecka Cisowaja rzeką przewieziono dzieci do Kujbyszewa, a stamtąd po 2 tygodniach wagonami osobowymi przez Moskwę,  Smoleńsk, Katyń, Mińsk i Brześć do Domu Dziecka w Gostyninie. Tu odbyło się odwszawianie i kwarantanna oraz wysyłka dzieci do różnych placówek. Dom Dziecka w Gostyninie występuje w życiorysach wielu dzieci, przybyłych do Polski po latach tułaczki i poniewierki w Rosji. Wspominają go z sentymentem jako pierwsze ludzkie miejsce na ziemi. Nie darmo dzieci nazwały go Bratoszewo. W miesięczniku „Dzieci i wychowawca” z 1946 roku (Nr 2, str. 26-27) opublikowano wstrząsającą historię jedenastoletniej Jasi, która razem z rodzeństwem znalazła wreszcie przystań w Gostyninie. Warto ją przytoczyć, by lepiej zrozumieć, dlaczego dla większości dzieci przybyłych z Rosji dom dziecka wydawał się rajem na ziemi.
 

Początkowo rodzeństwo Mikusków trafiło do Łapina koło Kolbud. Przebywali razem niespełna rok; z braku szkoły średniej Czesława wysłano do PDD nr 5, a po kilku miesiącach do PDD nr 4 w Sopocie. Czesław został zapamiętany przez kolegów jako ktoś, kto - chcąc się jak najszybciej usamodzielnić - w jednym roku szkolnym uczęszczał jednocześnie do 2 szkół średnich; obydwie mieściły się w Gdyni, koło obecnej Wyższej Szkoły Morskiej. Jedna z nich miała profil elektryczny, drugą było gimnazjum i liceum mechaniczno-elektryczne. Nikt o tym nie wiedział, ani koledzy ani wychowawcy. Do obydwu szkół jeździł jednym z dwóch autobusów kursujących miedzy Sopotem a Gdynią - Bajaderą lub Kolombiną. Wychowawczyni Helena Wasilewska załatwiła mu praktykę, a potem pracę w warsztacie przy ul. Stalina 806 u Stanisława Majdy. Po opuszczeniu domu dziecka znalazł tam również miejsce do mieszkania. W październiku 1952 roku przejął mieszkanie kolegi z PDD nr 5 skrzypka Jana Szoka, mieszczące się przy ul. Dzierżyńskiego 3. Jan Szok opuścił wówczas Wybrzeże i przeniósł się do Warszawy.

  Leszek Kalisz chodził do szkoły średniej z Edwardem Lisem i braćmi Bolduanami; było  to męskie liceum ogólnokształcące im. Bolesława Chrobrego przy ul. Książąt Pomorskich w Sopocie, mieszczce się w tym samym budynku, co liceum żeńskie im. Marii Curie Skłodowskiej (w roku 1951 Komitet Miejski PZPR w Sopocie „postanowił wystąpić do Komitetu Wojewódzkiego z wnioskiem o zatwierdzenie projektu utworzenia koedukacyjnej Szkoły Tepedowskiej Ogólnokształcącej w miejsce dotychczasowych szkół Curie-Skłodowskiej i Bolesława Chrobrego”). Żaden z nich nie zdawał matury w Sopocie. Bolduanowie maturę zdali w Kościerzynie, a Leszek Kalisz w Technikum Mechaniczno-Elektrycznym w Gdańsku. Problemy z nauką mieli także chłopcy pochodzący z Pomorza; dotyczyły one głównie języka polskiego. Jak wspomina Eugeniusz Kujawski, w szkole przezywano go Kaszeba z powodu nie najczystszej polszczyzny.

Po ukończeniu 18 roku życia wychowankowie musieli się szybko usamodzielnić, dlatego starano się zapewnić im praktyczny zawód. Dziewczęta kierowano na ogół do szkół dla przedszkolanek, pielęgniarek, ewentualnie do liceum pedagogicznego. Tam trafiła pani Maria Wiszniewska; później ukończyła pedagogikę specjalną w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej, czyli obecnej Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Chłopców wysyłano do techników lub szkół zawodowych. Rzadko wyrażano zgodę na naukę w liceum ogólnokształcącym. Udało to się m.in. Władysławowi Ćwioro, który po maturze podjął studia na Politechnice Gdańskiej, a także jego bratu Feliksowi, który skończył stomatologię.


 

Po zajęciach w szkole wychowankowie odrabiali lekcje, bawili się w parku, zimą wspólnie kleili zabawki na choinkę, jesienią grabili liście, porządkowali park i oczywiście uczestniczyli w tzw. zajęciach pozalekcyjnych. W ramach zajęć pozalekcyjnych przygotowywano przedstawienia, wystawiano jasełka, a nawet sztukę Fredry „Pierwsza lepsza, czyli nauka zbawienna”. Zagrali w niej: Włodek (?), Jurek Kwietniewski, Basia Krukowska, Mira Maciejanka, Jasia Bucówna i Rysio Raczyński. Kalisz także wspomina przedstawienie, w którym grał razem z siostrami, Jerzym Kwietniewskim i Dolkiem Kaczmarkiem (?)  Po 62 latach wciąż pamięta jedną ze swoich kwestii w jasełkach: „Hop, hop, jaki głupi chłop, chwycił mnie za ogon, myślał, że to czop” - Jerzy Krukowski wspomina, że grał wówczas rolę małego diabełka, który postanowił się nawrócić. Leszek Kalisz razem z Edkiem Lisem należeli także do morskiej drużyny harcerskiej; mieli swoją łódkę pod molem, jeździli na biwaki. Pierwszy biwak (z noclegiem) zorganizowali nad jeziorem w Osowej.  Od czasu do czasu organizowano zabawy taneczne. W Państwowym Domu Dziecka nr 5 przebywali sami chłopcy w różnym wieku - maluszki, ale także pełnoletni młodzieńcy, którzy jeszcze się nie usamodzielnili. Na wspomniane zabawy zapraszano więc dziewczęta z podobnego domu dziecka we Wrzeszczu. Po Rosjanach w parku pozostały urządzenia gimnastyczne -  drewniane konstrukcje w kształcie bramy z zawieszonymi linami do wspinania się oraz skocznia do skoku w dal  – to także było atrakcyjnym miejscem zabaw chłopców. Władysław Ćwioro pamięta, że w sopockim teatrze wychowankowie oglądali sztukę „Szczeniaczki”. Potem kierownik Macieja polecił, by każdy wychowanek napisał recenzję z tej sztuki. Wśród starszych chłopców najlepsi okazali się bracia Bolduanowie, wśród młodszych – nasz rozmówca.

  W nauce i odrabianiu lekcji pomagały wychowawczynie. W pamięci wychowanków zapisała się szczególnie pani Zofia Konopacka. Władysław Ćwioro wspomina, że gdy przeniesiono go do PDD nr 2 przy ul. Emilii Plater, nadal chodził na (bezpłatne oczywiście) korepetycje do pani Konopackiej. Warto wspomnieć, że w okresie funkcjonowania PDD nr 5 wychowankowie uczęszczali do szkół na terenie Trójmiasta, natomiast wychowankowie Pogotowia uczyli się na terenie placówki. Niezmierny podziw wizytatorów budziła pani Helena Wasilewska, która potrafiła w jednym czasie prowadzić w tej samej sali zajęcia z kilkoma różnymi klasami. Tak pani Helena Wasilewska przed 59 laty pisała w publikacji z 1950 roku o swojej pracy w Pogotowiu: "W Pogotowiu Opiekuńczym w Sopocie prowadzę grupę dzieci nowo przybywających. [...] W większości są to dzieci całkowicie zaniedbane pod względem wychowawczym i kulturalnym, opóźnione w nauce, nie umiejące współżyć w zespole. W grupie mojej przebywają około dwu tygodni. W tym czasie poddawane są badaniom lekarskim, obserwacji pedagogicznej i psychologicznej. W okresie tym również staram się wpoić im podstawowe nawyki z zakresu kultury życia codziennego, przygotować do pracy w zespole oraz poznać ich wiadomości szkolne." Dzięki serdeczności i otwartości wychowawczyni dziecko stopniowo oswajało się z nową sytuacją i nowym otoczeniem, akceptowało obowiązujący rozkład zajęć. Jednym z najtrudniejszych zadań pogotowia było nauczanie, bo trafiały tu dzieci z reguły opóźnione w nauce. Tak pani Helena opisywała trudy swej pracy pedagogicznej: „Połączenie dzieci w grupy o mniej więcej jednakowym poziomie nastręcza wiele trudności, zwłaszcza że sprawę komplikuje i duża rozpiętość wieku. Prowadząc zasadniczo nauczanie w grupach, muszę każde dziecko traktować indywidualnie. Punkt ciężkości w   nauczaniu w oddziale izolacyjnym spoczywa na ustaleniu właściwego poziomu wiedzy szkolnej i uzupełnieniu luk w wiadomościach dotychczas nabytych”. Pani Helena dobierała zajęcia z dziećmi tak, aby zaprawiać je zarówno do pracy fizycznej jak i umysłowej: ”[...] dzieci pracują w pogotowiu przy codziennych zajęciach porządkowych, w ogrodzie, w świetlicy przy wykonywaniu gazetek, dekoracji, przy naprawie zabawek dziecięcych, przygotowaniu pomocy naukowych, dziewczęta przy robótkach (serwetki, chustki itp.)”. Talent pedagogiczny pani Heleny najlepiej charakteryzuje opisana przez nią historia zbuntowanego chłopca, który dzięki jej taktowi, cierpliwości i zrozumieniu szybko stał się wzorowym wychowankiem. Interesującą charakterystykę dzieci przebywających w Pogotowiu przy Stalina 618 w Sopocie przedstawiła zatrudniona w nim psycholog Halina Walawska w publikacji pt. "Pogotowie Opiekuńcze w Sopocie". Pisze ona między innymi: „...przeważały u nas dzieci pochodzące z rodzin zastępczych nie wypełniających należycie swych obowiązków wychowawczych. W większości wypadków trafiamy tu na ofiary wojny, dzieci, które straciły rodziców i zostały przygarnięte przez dalszą rodzinę lub przygodnych opiekunów. Inspektoraty szkolne wyrwały je z najrozmaitszych wsi województwa gdańskiego, gdzie traktowane były bardzo często jako siła robocza. Jest to element bardzo trudny, przeważnie skrajnie zaniedbany pod względem wychowawczym i szkolnym ( nierzadko analfabeci) [...].” i dalej „Pogotowie, jako pierwszy etap opieki nad dzieckiem, może spełnić [...] rolę ‘przysposobienia’ wychowawczego i obywatelskiego i zapewnić mu po przejściu do domu dziecka możliwości normalnego startu życiowego.

W zasadzie pobyt w Państwowym Pogotowiu Opiekuńczym nie powinien był przekraczać 3 miesięcy, ale w przypadku dzieci wyjątkowo zaniedbanych przedłużano go do 6 miesięcy. Zdarzało się jednak, że dzieci wyekspediowane po tym okresie do docelowego domu dziecka, uciekały stamtąd i powracały do Pogotowia w Sopocie. W miesiącach letnich w budynku Państwowego Pogotowia Opiekuńczego odbywały się kolonie zagraniczne. W roku 1954 przebywało tu 50 chłopców; kierowniczką kolonii była Anna Biesiekierska, kierowniczka PPO. Rok wcześniej w Państwowym Pogotowiu Opiekuńczym na Stawowiu oraz w Domu Dziecka Nr 4 i Domu Dziecka TPD spędziło lato łącznie 250 dzieci z Francji, Belgii i Austrii. Wychowankowie pamiętają malowanie pomieszczeń przed przyjazdem zagranicznych gości. W tym czasie wychowankowie PDD nr 5 także wyjeżdżali na kolonie letnie - w roku 1948 był to pobyt w Szklarskiej Porębie. Dzieciom towarzyszyli wychowawcy Stanisław Danielczyk i Helena Wasilewska.

 W początkowym okresie istnienia Domu codziennie odbywały się wspólne modlitwy poranne i wieczorne, a w maju nabożeństwa przy kapliczce w parku. Prowadziły je panie Zofia Konopacka i Helena Wasilewska. Starsi chłopcy nie specjalnie rwali się do udziału w nabożeństwach; interesowały ich zupełnie inne sprawy, mniejsi - byli prowadzeni na modlitwy w grupie.

Chłopcy do zabaw na powietrzu mieli wokół pałacu sporo atrakcyjnych miejsc – piękny, zadrzewiony park ze stawami i fontanną czy pagórki w leśnej części posiadłości.   W głębi lasu na szczycie najbliższego wzgórza znajdowała się drewniana wieża widokowa. Od niej całą górkę nazywano „wieżą”. Jeden z rozmówców wspomina, że w stawie z fontanną były raki. Ich amatorami okazali się niektórzy wychowankowie oraz wychowawczyni pani Helena Wasilewska. Gdy ktoś z wychowanków rozpuścił plotkę, że w stawie znajdują się trupy, już tylko pani Helena raczyła się rakami.

Ciekawą historię wspomina Edward Lis. Na terenie parku, a konkretnie strzelnicy znajdowało się wiele zakopanej przez Rosjan broni i amunicji, o czym wspominał także Tadeusz Bober. Starsi chłopcy odkopywali ukrytą na terenie Stawowia broń i używali jej do zabawy. Któregoś dnia urządzili oni (poza Edwardem Lisem w zdarzeniu uczestniczył także Jerzy Kwietniewski i Leszek Kalisz) strzelaninę z karabinu maszynowego na terenie budynku. Panowie wspominają, że w bocznym korytarzu na pierwszym piętrze, około 2 metrów od schodów utkwiły w ścianie 2 kule i podobno tkwią tam do dziś. Chłopcy, chcąc ukryć fakt, że posiadają znalezioną w parku broń i używają jej do zabawy, powiedzieli wychowawcom, iż powodem strzelaniny był napad. Nie był to jednorazowy incydent; chłopcy urządzali sobie strzelanie także w parku. Kiedyś przypadkowy przechodzień zmuszony był do leżenia przez pół godziny na ziemi, bojąc się postrzelenia. Niektórzy chłopcy mieli za sobą doświadczenia Powstania Warszawskiego, inni z partyzantki, naiwnie czekali na wybuch III wojny światowej. W końcu jednak zabawy z bronią musiały się skończyć. Gdy wydało się, że chłopcy są w posiadaniu broni, kierownik Macieja zarządził jej spis i ostatniego dnia ‘amnestii’ dopilnował załadowania broni na ciężarówkę ze schodkami, pełniącą wówczas rolę autobusu, by odwieźć ją na posterunek milicji w Sopocie. Jerzy Kwietniewski pamięta akcję zdawania broni, w której uczestniczył razem z Edkiem Lisem, Leszkiem Kaliszem i ósemką starszych chłopców. Wartownik przed furtką zaskoczony widokiem uzbrojonych młodych ludzi myślał początkowo, że to napad zbrojny. Gdy wyjaśniło się, jaki jest cel przybyłej wycieczki nie krył radości, że milicja sopocka wreszcie będzie dysponowała wystarczającą ilością karabinów. Według Leszka Kalisza i tak część broni chłopcy zdołali ukryć. Dla młodych chłopców, których dzieciństwo przypadło na lata wojny i w której – z racji wieku – nie było im dane wziąć czynnego udziału, możliwość posiadania broni, pobawienia się nią, postrzelania (bo i amunicję chłopcy znaleźli) była pokusą nie do odparcia.

W piwnicy od szczytu budynku były stalowe drzwi ze skomplikowaną kombinacją rygli; Leszek Kalisz umiał je otwierać i gdy nocą wracał do budynku, często korzystał z tego wejścia. Zapamiętał, że stała tam wielka maglownica, którą wspomina również konserwator szpitala przeciwgruźliczego, a która – z chwilą przeprowadzki szpitala szczęśliwie trafiła do Muzeum Sopotu.

Dzieje Jerzego Kwietniewskiego, również wychowanka PDD nr 5, są nietypowe. Nie był on sierotą ani półsierotą - miał pełną rodzinę. Jego ojczym był dowódcą Adama Maciei w VII Obwodzie ‘Obroża’ AK. Po wojnie ojczym założył 4-klasową szkołę w Stegnie, a syn Jurek szedł już do klasy piątej. W tej sytuacji Adam Macieja zaproponował chłopcu miejsce w PDD nr 5; miał uczęszczać do szkoły w Sopocie. Udało mu się ukończyć 2 klasy w jednym roku szkolnym (piątą i szóstą). W sumie mieszkał na Stawowiu 1,5 roku, od 1946 począwszy; dzielił 3-osobowy pokój z Leszkiem Kaliszem i jeszcze jakimś chłopcem. Miło wspomina panią Helenę Wasilewską, która pomagała mu z algebry.

Stawowie, jak każdy szanujący się pałac miał swojego ducha. Pan Kalisz z uśmiechem wspomina, że jego mama, pani Ludwika Kaliszowa święcie wierzyła, że w pałacu straszy. Opowiadała zawsze, iż kładąc się spać w swoim pokoiku odnosiła wrażenie, że jakaś niewidoczna postać przytulała się do jej pleców. Czy to był żart pani Kaliszowej, czy też może rzeczywisty lęk wynikający z faktu, że początkowo samotnie przebywała w dużym pustym budynku, nie wiadomo, w każdym razie historia o duchu była dodatkową atrakcją.

W protokole nr 35 z posiedzenia Egzekutywy KM PZPR czytamy, że ”…został na terenie miasta Sopotu zorganizowany nowy Dom Dziecka na  ul. Emilii Plater po byłym Państwowym Zakładzie Wychowawczym i to właśnie spowodowało taki duży napływ dzieci do szkoły TPD na ul. Książąt Pomorskich. Jest to wynikiem przeniesienia Pogotowia Opiekuńczego z ul. Stalina do Wrzeszcza, gdzie był przedtem Dom Dziecka, z którego dzieci zostały rozesłane po Domach Dziecka woj. gdańskiego i część z nich została przeniesiona do Domu Dziecka na Emilii Plater. Przesunięcie to zostało zrobione w związku z zabraniem pomieszczeń Pogotowia Opiekuńczego na Szpital Specjalistyczny”.

Stawowie (budynek i otaczający park) stosunkowo szybko stało się przedmiotem zakusów Wydziału Zdrowia. Szczególnie aktywny w staraniach o pozyskanie obiektu dla służby zdrowia był ginekolog dr Duchniewski, któremu marzył się duży szpital ginekologiczno-położniczy w Sopocie. Pierwszą szansą na wyprowadzenie Państwowego Pogotowia Opiekuńczego ze Stawowia była kwarantanna, ogłoszona w marcu 1953 roku w związku z ryzykiem epidemii ospy, trwająca około 1,5 miesiąca. Dzieci wraz z opiekunami przeniesiono na IV piętro budynku Ubezpieczalni na ul. Wałowej w Gdańsku. Na Stalina 618 pozostała jedynie rodzina pp. Podgórskich, z podwójną funkcją: obsługi osób objętych kwarantanną i strzeżenia mienia PPO. Gdy tylko dali oni znać, że kwarantanna dobiegła końca, wychowankowie i personel - ciężarówkami, pociągiem, tramwajem lub pieszo powrócili do swojej siedziby. Niestety tylko na rok… Przejęcie obiektu przez służbę zdrowia zapisało się w pamięci jego ówczesnych mieszkańców  jako działanie agresywne, bezprawne, nieetyczne i bardzo krzywdzące, zarówno personel Państwowego Pogotowia Opiekuńczego, jak i jego wychowanków.

Państwowy Dom Dziecka nr 5 oraz Państwowe Pogotowie Opiekuńcze przy Stalina 618 w Sopocie istniały tylko osiem lat, ale przyjaźnie tam zawarte przetrwały znacznie dłużej. Jednym z dowodów na to jest fotografia wykonana podczas obchodów 10 rocznicy istnienia PDD nr 4 przy ul. 23 Marca w Sopocie, do którego – po likwidacji domu na Stawowiu - trafiła część wychowanków i wychowawców. Ponieważ nie mogli świętować rocznicy powstania swego Domu Dziecka w miejscu jego istnienia, przybyli na uroczystości do zaprzyjaźnionej placówki. Poza tym wielu żyjących wychowanków utrzymuje ze sobą stały kontakt do dzisiejszego dnia, chociaż minęło już ponad 60 lat. Także personel podtrzymywał zadzierzgnięte w pracy przyjaźnie; panie działały wspólnie w Związku Nauczycielstwa Polskiego.

Więcej zdjęć i faktów...

 
Tylko tyle, a może aż tyle informacji udało się zgromadzić na temat okresu funkcjonowania Państwowego Domu Dziecka nr 5 oraz Państwowego Pogotowia Opiekuńczego w Sopocie przy ul. Stalina 618. Historia tej placówki jest zamknięta, lecz wciąż niedokończona; należy oczekiwać, że kolejni świadkowie tamtych lat dopiszą dalsze jej strony.
 

Wszystkie osoby, które chciałyby uzupełnić lub dodać swoje wspomnienia do  opisu powojennych losów Stawowia albo zamieścić posiadane fotografie z tamtych lat, prosimy o kontakt: sopot@stawowie.pl

 
1178 - 1856 | 1856 - 1945 | 1945 - 1946 | 1946 - 1954 | 1954 - 1961 | 1961 - 2003 | 2003 - 2008